Nie jesteś zalogowany na forum.
Strony: Poprzednia 1 2 3 Następna
Z wielkim trudem wcisnął w siebie jedną kanapkę, która od razu podeszła mu do gardła na wspomnienie roztrzaskanej głowy Davisa. Niby powinien się już przyzwyczaić do takich widoków, ale mimo wszystko oglądanie zwłok nie należało do jego ulubionych czynności z samego rana. Jego kumple próbowali wyciągnąć z niego informacje, jednak na każde pytanie odpowiadał ogólnikowo; nie chciał rozsiewać niepotrzebnych plotek, szczególnie kiedy wspomnienia były takie świeże.
Nie znał tego chłopaka za bardzo, ale go kojarzył z widzenia. Wiele osób które zaatakował Wirus kojarzył, bardziej lub mniej. Grupki przyjaciół przerzedzały się, tworzyły się nowe, i to nawet nie przez kłótnie, tylko dlatego, że ludzie ginęli. Najprościej byłoby się po prostu nie przywiązywać, ale nikt w tych czasach nie chciał być sam. Najważniejsze to wyzbyć się złudzeń, że w tym samym składzie przetrwają apokalipsę.
O ile ona w ogóle się skończy.
Po śniadaniu miał chwilę czasu, zanim zaczną się treningi. Udał się więc do pomieszczenia, w którym ustawione były prycze, na których sypiali chłopcy. W progu zatrzymał się, patrząc w stronę Ivy i Thomasa, nazywanego częściej Hero. Zmarszczył brwi, widząc, jak chłopak wyciąga spod łóżka pudełko i skojarzył fakty. Obrzucił czujnym spojrzeniem Tommy'ego, przepuszczając go, ale zatrzymał dziewczynę.
- Co robisz? - spytał zaniepokojony, lecz został zignorowany. Zazgrzytał zębami, ale powstrzymał się przed pójściem za nimi. Ivy była uparta i nic by nie dało matkowanie jej. Znał jej podejście do używek, szczególnie narkotyków, dlatego zastanawiał się, co miała w głowie, żeby pójść gdzieś z ćpunem, jakim niewątpliwie był Hero. Dumah sam nie był święty, ale potrafił się opanować, w przeciwieństwie do niektórych nastolatków zamieszkujących placówkę. Najbardziej niepokoiło go to, że za niedługo zacznie się trening. Nie stawienie się w określonych godzinach oznaczało poszukiwania, a później całą masę badań i procesów, ponieważ to mogą być objawy zarażenia. Z wyciągniętej spod łóżka torby wyjął spodnie dresowe i podkoszulek, w które zaraz się przebrał, wziął także ręcznik i ruszył na salę, myślami nadal będąc przy wydarzeniach z rana, a także przy tych sprzed chwili.
Dzisiaj mieli trening z bronią białą. Chłopak prychnął pod nosem - nie, żeby nie uważał tego za przydatne, ale nigdy nie był specem w posługiwaniu się ostrzami. Lubił rzucanie nożami, ale bezpośrednie starcie go nie kręciło. Już wolał używać pięści. Obowiązkowo odczytano listę obecności, co zawsze przypominało mu o latach, kiedy istniały szkoły i dzienniki, i kiedy największy problem stanowił brak pracy domowej. Przy nazwisku Rees, tak jak się spodziewał, nie było odpowiedzi. Rozejrzał się po sali, odnajdując wzrokiem Tommy'ego, do którego niezauważalnie podszedł.
- Gdzie jest Ivy? - syknął mu do ucha, na co chłopak podskoczył przestraszony.
- Kurwa mać, stary, ostrzegaj ludzi. - Nie odpowiedział na jego pytanie. Berens zmroził go wzrokiem.
- Hero, wiesz, że będzie miała problemy przez to, że się nie stawiła. Gdzie ona jest?
- Na strychu, myślami w Krainie Jednorożców - odparł z uśmiechem Thomas. Dumah przejechał dłonią po twarzy.
- Dałeś jej w żyłę przed treningiem? - spytał z niedowierzaniem w oczach. - Posrało? Co jej wstrzyknąłeś?
- Morfinę. I sama chciała, ja do niczego nie zmuszałem - odpowiedział nadąsany. Dumah chciał coś jeszcze powiedzieć, ale podszedł do niego żołnierz prowadzący zajęcia. Berens go kojarzył, głównie z opowieści innych - Jack Reyes, facet, któremu rzekomo brakuje empatii. Dumie nie umknęły bandaże zawinięte w okolicach szyi i przedramion, wyglądające na świeże. Ktoś miał nieprzyjemny poranek. Mężczyzna spojrzał na chłopaka czujnie.
- Berens, prawda? Wiesz, gdzie może być Rees? Podobno się znacie.
- Tak jest, sir. Nie jestem pewny, gdzie mogłaby być. - Umyślnie nie powiedział całej prawdy. Nie wiedział, w jakim stanie była dziewczyna, miał nadzieję, że Jack wyśle go samego na poszukiwania. Gdyby powiedział, gdzie jest, żołnierz prawdopodobnie poszedłby po nią sam.
- Idź więc jej poszukać, ja muszę zacząć zajęcia - powiedział żołnierz, co chłopak skwitował kolejnym "tak jest, sir" i, gdy mężczyzna odszedł, odetchnął. Po raz ostatni obrzucając morderczym spojrzeniem Thomasa wyszedł z sali, kierując się schodami na strych. Trwały zajęcia, więc było tam wyjątkowo cicho i pusto. W przerwach między kolejnymi treningami można tu było znaleźć oddające się pieszczotom parki i grupki znajomych, szukających kąta do pogadania przy papierosie lub czymś mocniejszym. Dumah rozejrzał się za znajomą, fioletową czupryną, szybko odnajdując ją przy jednym ze stosów zakurzonych kartonów.
- Na Boga, Ivy - rzucił w przestrzeń, niemal podbiegając do niej. Nie wzywaj imienia pana Boga swego nadaremno, usłyszał w głowie głos matki, ale go zignorował. Uklęknął przy dziewczynie, która definitywnie nie kontaktowała ze światem i zaklął. Spojrzała na niego; miała zwężone źrenice i uśmiechała się nie jak ona. Próbował przypomnieć sobie, jak długo utrzymuje się działanie morfiny, ale jak na złość w głowie miał pustkę.
- Hej, Dumah - przywitała go entuzjastycznie, choć bardzo cicho, tak że musiał się bardzo skupić, by cokolwiek usłyszeć. Wyglądała na senną i była wyjątkowo rozluźniona, jak nigdy, od kiedy ją poznał.
- Coś ty miała w głowie, dziewczyno? - Sprawdził jej tętno, które było spowolnione, kręcąc przy tym głową z dezaprobatą. - Super. Świetnie. Będziesz miała przejebane, mam nadzieję że zdajesz sobie z tego sprawę.
- Chce mi się spać - odparła bardzo na temat. Drżała; temperatura była dość niska, na jej ramionach widać było gęsią skórkę. Dumah dałby jej bluzę, gdyby ją miał. Westchnął.
- Jesteś niemożliwa. Masz u mnie dług, wiesz o tym? Jak otrzeźwiejesz, to będę się domagał wyjaśnień - podniósł się z klęczek, patrząc na nią z góry. - Zostań tu - dodał, jakby w takim stanie miała się gdziekolwiek ruszyć, po czym nie czekając na odpowiedź ruszył biegiem do sypialni. Wziął narzucony na "łóżko" koc i schowaną w torbie bluzę i tak obładowany wrócił na strych. Ivy nie chciała współpracować, bełkocząc coś niezrozumiałego pod nosem, więc siłą musiał włożyć ją w bluzę, mając wrażenie, że ubiera worek ziemniaków z rękoma. Okrył ją jeszcze kocem i, nie widząc sensu zostania z nią tutaj, bez słowa wrócił na salę treningową. Trwały już zajęcia w parach. Reyes podszedł do niego od razu, ale Dumah wymyślił na poczekaniu jakąś bajeczkę, że nigdzie nie mógł jej znaleźć i że może jest na badaniach, po czym dołączył do swojego kumpla Chrisa, który jako jedyny był bez pary.
The brain is a monstrous, beautiful mess
Offline
Jak lubił mawiać świętej pamięci dawny promotor Setha, nieszczęścia zawsze chodzą parami. Trudno było zaprzeczać jego dewizie życiowej, patrząc na smętne zakończenie jego życia, gdy Zaraza objęła najpierw jego małżonkę, a w następnej kolejności jego samego. Houghton nie należał do sentymentalnych osób i samego promotora przesadnie nie lubił z uwagi na wspomnienia ze studiów, nie mógł jednakże zrezygnować z mimowolnego uczestniczenia w jego życiu, gdy ten stale zapraszał absolwentów na wieczorki, w których udział wiązał się z pewnymi profitami. Póki nie wybuchła epidemia oczywiście.
Obecnie przychodzące nieszczęścia wywoływały w naukowcach mieszane uczucia. Ludzkie tragedie równały się postępom w badaniach, paradoksalnie przyczyniając się też do ich hamowania. Nie inaczej było teraz, gdy gorączkowo pobierał próbki ze zwłok Davisa, świadomy znaczenia upływu czasu dla jakości i wiarygodności prac badawczych.- Odwieźć zwłoki do laboratorium? – z niemalże transu wyrwał go wyraźnie zmartwiony głos żołnierza, który im być może nawet uratował życie (i zniszczył cholerną szansę na dokładne zbadanie problemu, podszepnął mu z tyłu głowy beznamiętny, suchy głos naukowca).
Seth niechętnie zmierzył spojrzeniem wszystko to, co powinno znajdować się na karku, a walało się po całym „peronie”. Nawet nie było widać znamienia.- Tak, proszę – przytaknął, dźwigając się na nogi. Wymusił słaby uśmiech na ustach w podzięce, gdy żołnierz złapał go pod łokieć, by pomóc mu wstać. Dopiero teraz do niego dotarło zamieszanie, jakie się zrobiło wokół. Zadziwiająco dużo ludzi wyglądało na wstrząśniętych – sam musiał przyznać, że dziwnie mu było z myślą, że Davis nie będzie już stałym elementem jego cotygodniowych wizyt w szkolnej placówce. Z nikim jednak nie wymieniał takich myśli, co skutecznie przyczyniało się do opinii o nim jako bezdusznym łapiduchu. Za stary był na przejmowanie się takimi głupotami.
- Zabezpieczymy teren – poinformował go żołnierz, co pewnie było równoznaczne z sugestią, by się usunąć z miejsca wydarzeń. Seth dał znać Ivy, by ruszyła za nim do laboratorium, uprzednio podnosząc z podłogi rewolwer.
Do wszelkich podniet podchodził z ogromną rezerwą, nie mógł jednakże nie czuć co najmniej zainteresowania samym dziewczęciem, jeśli chodziło o jej znaczenie dla nauki. Chłodno rozważał, co zrobić z odkryciem - decyzję przełożył na moment po podstawowych badaniach krwi. Jeśli doszło do jakiegokolwiek zakażenia, miał nadzieję rozpoznać je właśnie w ten sposób.
Żadne się do siebie nawzajem nie odezwało - każde z powodów oczywistych dla niego i prawdopodobnie trudnych do określenia przez kogoś, kto nie znajdowałby się w skórze każdego z osobna. Seth częścią uwagi zarejestrował, że dziewczyna (Ivy, przypomniał mu nagły impuls) oparła się o ścianę, czekając na werdykt; podczas gdy on badał próbkę krwi, czując wewnętrzne napięcie. Już pierwszy rzut oka wywołał w nim rozczarowanie. Nic. Wszystko w normie. Potarł odruchowo powieki, mobilizując się do pełnego skupienia i ponowienia obserwacji, wybiegając myślami do planowanego rozmazu krwi, by dokładniej przyjrzeć się jak na złość występującym w normie leukocytom, a także do badania naskórka. Umysł rozłożył przed nim wachlarz nowo stworzonych hipotez, od rozważenia problemu pod kątem ewentualnej grzybicy, po być może istnienie w gruczołach limfatycznych nieznanych im jeszcze endospor.- Jestem Zarażona? - usłyszał po i tak dłuższym czasie, niźli się spodziewał. Całkiem poważnie zastanowił się nad tym pytaniem.
- Możliwe.
- Co to, kurwa, znaczy "możliwe"?
Tylko fakt, że sam był nieco wytrącony z równowagi spowodował, że nie odwarknął jej wyganiając z laboratorium. Zamiast tego, wyjaśnił pokrótce, czego się dowiedział, a raczej nie dowiedział z morfologii krwi. Rzucił parę pomysłów, co to mogło znaczyć. Myśl o tym, że mogła być nosicielką, zostawił dla siebie. Zamiast tego, pozwolił jej po prostu odejść, mając mieszane odczucia co do tej decyzji.
Nagle pożałował, że nie uczestniczy w życiu szkolnej placówki, mogąc obserwować ludzi i ewentualnie postępujące w nich zmiany. Chciał się przekonać na własne oczy, czy symptomy Zarazy są tak subtelne, że nie da się na nie zareagować, zanim ta owładnie na dobre ciałem i wywoła jeden z ataków. To go tknęło na tyle, że zebrał wszystkie swoje próbki i wrócił do "peronów".
Ciało Davisa zdążyli zabrać, a z zamieszania w innym "peronie" domyślił się, że ominął go kolejny incydent.
Wiele się nie pomylił, gdyż zastał rannego, wokół którego kręcił się jego prawie-kolega, czarnoskóry Russel będący z doświadczenia chirurgiem. Zdarzało im się po nocach żartować, że przy dalszych postępach badań, najskuteczniejszą formą ochrony przed rozprzestrzenianiem się Zarazy na kolejnych ludzi będą aborcje.
Bez pytania wszedł do peronu, rzucając okiem na kartę pacjenta.
Jack Reyes. Rozpoznanie:- Atak Zarażonego? - Seth aż przeczytał na głos.
- Niespotykane w tych czasach, prawda? - Russel pozwolił sobie na kpinę, zaszywając ranę. Sądząc po spokoju pana Reyes, był pod działaniem środka znieczulającego. Houghton odpakował jednorazową strzykawkę z opakowania.
- Można?
- Skoro trzeba - przytaknął mu - ku jego zaskoczeniu - Reyes, a nie Russel. Wyglądało na to, że pacjent był przytomny i w pełni władz umysłowych. Ups.
Russel nie zadawał pytań, podczas gdy Seth pobrał próbkę już od trzeciej osoby tego dnia. Ustalał nowy rekord użyteczności w tym będącym definicją zmarnowanego czasu miejscu.- Zwłoki oczywiście nie zostały sprowadzone?
Reyes nie odpowiedział od razu.- Zostały w terenie - mruknął w końcu.
Obaj pozwolili zawisnąć rozmowie w tym punkcie.- Cóż, dziękuję za próbkę panie Reyes - Houghton dopełnił formalności, by wycofać się z "peronu". Russel chyba chciał coś powiedzieć, jednak Seth zdążył się już zmyć.
Znaczące spojrzenia pozostałych naukowców uświadomiły mu, co prawdopodobnie Russel chciał przekazać. Fartuch nadal miał w zasychającej już krwi. Musiał na korytarzach wyglądać jak obłąkany wynalazca.
W przebieralni zastał jednego z najstarszych współpracowników naukowej placówki. Nieoficjalnie to on miał ostatnie zdanie w wielu kwestiach - nieoficjalnie, gdyż kręgi naukowców szczyciły się w tych czasach ustrojem podobnym do prawdziwie greckiej demokracji. Jednak, gdy chciało się zdobyć poparcie w czymkolwiek, to właśnie do niego należało się zwrócić w pierwszej kolejności.- Straszliwie frapujący ten dzień - zagadnął mężczyzna ochrypłym głosem, obserwując jak Seth się przebiera i dokładnie czyści z krwi.
- Zgadza się. Zastanawiam się, czy nie przenieść się tutaj. Laboratorium już mamy, wystarczyłoby donieść parę potrzebnych mi rzeczy - Houghton zagrał w otwarte karty.
- Nie tylko ty korzystasz z tych rzeczy.
- Nie chcę zgarnąć całego sprzętu: tylko niektóre. Tutejsze laboratorium jest dobrze wyposażone.
- Wiesz, że jest wykorzystywane w cotygodniowych badaniach.
- Cotygodniowych - podkreślił nonszalancko Seth.
Starzec pokręcił głową, jakby chciał westchnąć nad impulsywnością młodszych od niego ludzi. Pytanie o odkrycie Houghtona wisiało niebezpiecznie w powietrzu. Adresat pytanie zignorował, z dalszą nonszalancją doprowadzając się do porządku.- Nie jest to niemożliwe, Houghton.
***
Wyglądało na to, że dzień miał minąć bez incydentów. Seth nie miał okazji w okolicy zauważyć Ivy, a sam jego "peron" właśnie był dezynfekowany. Parę razy Russel prawie biegał po szkolnej placówce, prawdopodobnie w celu doglądania szwów u swojego pacjenta; również zdarzało mu się go zauważyć kręcącego się z nieoficjalnym guru ich placówki naukowej.
Osobiście sądził, że uczucia satysfakcji nic mu nie zepsuje, do czasu, gdy nie zaczepiła go młoda dziewczyna, płaczliwie pytając o Davisa. Należycie okazał jej współczucie, po czym mimo wszystko zaprosił ją na badanie. Mogło to być nietaktem, wolał choć w tej sytuacji jednak dmuchać na zimne.
Dziwne, u mnie działa.
Offline
Wish we could turn back time,
to the good, old days,
When our momma sang us to sleep
but now we’re stressed out
Mówią, że jeśli masz miękkie serce, musisz mieć twardą dupę. Jeśli zaś chodziło o Shelley, co po niektórzy mówili, że zarówno jedno i drugie ma z kamienia. Mimo to widok głowy Davisa rozpryskującej się między przedziałami "peronu" wstrząsnął nią dogłębnie. Nie na tyle, by zalewała się łzami wraz z innymi w stołówce, ale wystarczająco by siedzieć z rozpaczą wymalowaną na twarzy, patrząc się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem i ściskając w ramionach dziewczynę zmarłego, która zostawiała na jej koszulce ciemne ślady łez wymieszanych z tuszem do rzęs i brązową kredką do oczu. W pewnym momencie Shelley odsunęła od siebie zapłakaną szatynkę, po czym bez słowa opuściła stołówkę. Nie mogła tam dłużej wytrzymać. Widok szlochających znajomych oraz innych osób szepczących i patrzących po sobie z lekkim niedowierzaniem przyprawiał ją o mdłości. W dodatku cały czas miała przed oczami widok prawie bezgłowego ciała. Jeszcze chwila a by tam zwariowała! Dlatego po wyjściu ze stołówki skierowała swoje kroki do pokoju, w którym przyjmowała pani psycholog. Urocza kobieta około czterdziestki, o ciepłym uśmiechu i oczach ozdobionych kurzymi łapkami.
- Shelley? - zdziwiła się, unosząc wzrok znad oprawek okularów. - Co cię tu sprowadza?
Blondynka opadła na fotel, rozmowa z kobietą była dla niej w pewnym sensie męcząca. Wolałaby załatwić to szybko i sprawnie, by jak najprędzej zająć się tym co od pewnego czasu chodziło jej po głowie.
- Nie dam rady iść na zajęcia - oświadczyła, a w jej głosie pobrzmiewała nuta smutku. Widząc pytające spojrzenie pani psycholog, nim ta zdążyła cokolwiek powiedzieć, dodała: - Na moich oczach rozwalili Davisowi głowę. Chyba nadal mam kawałek jego mózgu pod obcasem i naprawdę nie chcę o tym rozmawiać.
Stanowczość oraz złość słyszane w głosie Shelley sprawiły, że kobieta przez moment patrzyła na nią z wytrzeszczonymi oczami. Widać chwilę musiało zająć nim przypomniała sobie, że ma do czynienia z panną Treadwell, która zawsze reagowała na wszystko w zdumiewający sposób. Dlatego nie pozostawało jej nic innego niż powiedzenie:
- Usprawiedliwię cię u nauczycieli.
Shelley kiwnęła głową, po czym bez zbędnych uprzejmości opuściła pomieszczenie. Chciała pobyć sama. Nieczęsto jej się to zdarzało, na ogół lubiła spędzać czas wśród ludzi, zwłaszcza będąc w centrum zainteresowania, w jakim niewątpliwie zaraz by się znalazła, zważywszy na to, że była jednym z nielicznych świadków porannego zdarzenia. Ale tym razem było inaczej. Teraz wolała pobyć na osobności. Dlatego właśnie, korzystając z okazji, że wszyscy są na zajęciach, ruszyła do warsztatu. Początkowo miała zamiar dokończyć swój model miniaturowego robota, jednak nie mogła się na nim skupić. Gdy tylko brała do ręki narzędzia, widziała przed oczami twarz zmarłego kolegi... W efekcie przez prawie godzinę chodziła wzdłuż jednej ze ścian, co jakiś czas urozmaicając wędrówkę okrążeniem sześciu złączonych ze sobą stołów, tworzących swoistą wyspę na środku klasy. Własnie podczas jednego z takich okrążeń w oczy rzuciła jej się niedomknięta tekturowa teczka z wystającymi kartkami, na której ktoś napisał czerwonym markerem TOP SECRET. Rozpoznała dość charakterystyczne pismo Davisa. Chwilę stała wpatrując się w teczkę i trzymając nad nią dłoń. Wahała się, ale to wahanie szybko minęło. Z pewną dozą niepewności wyciągnęła pierwszą kartkę i wbiła w nią spojrzenie.
- Co do...? - jęknęła.
Na kartce narysowany był kontur czegoś, co przypominało ludzką sylwetkę. Shelley myślała, że to jakiś żart, że Davis chciał sobie z nich zakpić. Nieco poddenerwowana sięgnęła po drugą, tym razem pół transparentną kartkę. Na tej natomiast znajdował się jakiś dziwny patyczak. I to niby miało być ściśle tajne? Shelley prychnęła gniewnie, sięgając jednak po kolejną kartkę. Znów jakieś kreski, trochę liczb. Na paru następnych tak samo. Już miała zmiąć te bazgroły i wyrzucić do kosza, gdy zerknęła na blat, gdzie dwie pierwsze kartki leżały na sobie. Wzięła je do ręki i przyłożyła do nich pozostałe, po czym podeszła do okna.
- Brawo, Stark - uśmiechnęła się.
Kartki po złożeniu w całość układały się w zbroję, podobną do tej, którą nosił Iron Man. Chłopak musiał się dość mocno zainspirować filmem w swoim projekcie. W teczce znalazła jeszcze dokumentację projektu, wraz z możliwymi materiałami do budowy oraz zasilaniem. Zaciekawiona usiadła na jednym z krzeseł i zaczęła lekturę.
KILKA DNI PÓŹNIEJ...
Wrzawa na temat śmierci Davisa ucichła tak szybko jak się rozpoczęła i tylko jego najbliżsi przyjaciele w dalszym ciągu momentami pociągali nosem czy patrzyli smutno wgłąb korytarza, jak gdyby zaraz miał się tam zmaterializować. Shelley poświeciła ostatnie wieczory na studiowanie projektu chłopaka. Przesiadywała w łóżku, przy zapalonej lampce, otoczona stosem makulatury, gryząc końcówkę swojego różowiutkiego ołówka, aż któraś z dziewczyn nie krzyczała, żeby w końcu zgasiła to cholerne światło, no co blondynka warczała coś niezrozumiałego, ale w końcu światło gasiła. Zdążyła już znacznie polepszyć projekt i miała w głowie plan prototypu, ale kilka kwestii wciąż nie dawało jej spokoju. Jedną z nich była kompatybilność z ludzkim ciałem. Nie do końca wiedziała jak połączyć swojego (i Davisa) Iron Mana z umysłem ubranego weń człowieka, tak aby tego człowieka za bardzo nie uszkodzić. Myślała nad tym całe dnie, aż usłyszała, że do placówki przeniósł się jakiś lekarz, czy ktoś taki. Nie zastanawiając się nad tym zbyt długo, jeszcze tego samego popołudnia zapukała do doktora Houghtona i, nie czekając na odpowiedź, weszła do pomieszczenia, w którym rezydował.Bezceremonialne rzuciła papiery na stół, oznajmiając:
- Potrzebuję pomocy.
Mężczyzna przestudiował projekty wzrokiem, po czym przeniósł go na Shelley. Spojrzał na papiery, na Shelley, na papiery i finalnie zawiesił wzrok na blondynce, patrząc na nią jakby była niespełna rozumu.
- Czy ja ci, dziecko, wyglądam na neurobiologa?
Shelley głośno nabrała powietrza do płuc.
- Nie wiem, kurwa, bo w życiu żadnego nie widziałam! - tupnęła nóżką w obcasiku. - Ale pomóż mi.
Seth uniósł ręce w obronnym geście, patrząc z przerażeniem jak stolik koło dziewczyny niebezpiecznie zadrżał.
- Uważaj, jeszcze probówki pozlatują.
Dziewczyna splotła ręce na piersi i wbiła stanowcze spojrzenie w mężczyznę. Była już lekko poddenerwowana, a wszyscy wiedzieli, że kiedy Shelley się zdenerwuje, potrafi pokazać pazurki.
- A chuj mnie twoje probówki! - zmarszczyła idealnie wyregulowane brwi i wyciągnęła w stronę Setha palec z pomalowanym na różowo paznokciem. - Pomożesz mi z tym.
Houghton westchnął cierpiętniczo. Z Shelley nie dało się dyskutować. Przynajmniej nie wtedy, gdy w jej pobliży stały drogocenne probówki z materiałem pobranym od zarażonych.
Ja pierdolę, ale ameby.
Offline
Pierwsza myśl, która ją nawiedziła, gdy tylko się obudziła, to "jeszcze nie", a zaraz po niej "chcę więcej". Fakt ten wystraszył ją, więc prędko uciszyła szepczący w głowie głos, spychając go gdzieś na dno umysłu, w czeluście, z których wypłynie dopiero przy następnym momencie słabości, może nawet w obsadzie wspomnień z przeszłości bliższej i dalszej. Wiedziała, że jej siła woli osłabnie; działo się to tak samo jak wtedy, gdy sięgała po alkohol. Dość szybko uświadomiła sobie, że ojciec sprzedał jej tę rysę, wadę w genach; każda używka była górką, na której szczycie stawała, podejmując decyzję. A potem przechylała kieliszek i staczała się w dół, coraz prędzej i prędzej, potrzebując coraz więcej i więcej, niszcząc w procesie głównie samą siebie, bo od ludzi potrafiła się odciąć, kiedy wkroczyła w ten etap życia. Na jej drodze musiał stanąć kamień, głaz, w który w końcu by huknęła, żeby oprzytomniała. Nie rób tego, mówiła sobie wtedy i zbierała wszelkie resztki determinacji i godności, by zatrzymać ten zjazd. W końcu inni krzywdzili ją dostatecznie, po co miała dokładać do tej długiej listy jeszcze siebie?
Podnosząc się z ziemi uświadomiła sobie, że ktoś przykrył ją kocem - nie wiedziała kto, ale mogła być pewna, że nie Thomas. Ten typ nie należał do opiekuńczych. Jak długo tu siedziała? Musiała opuścić trening, ale to nie problem. Wymyślenie sensownej wymówki zajęło jej dosłownie chwilę.
Najgorsze, że nie czuła się z tym źle, żadnych wyrzutów sumienia. Tym razem nawet gdyby walnęłaby o głaz, nie zatrzymałoby jej to, bo koniec tej trasy widziała tylko jeden - ktoś odstrzeliwuje jej łeb. Czemu miałaby w takim razie sobie żałować? Przynajmniej mogła umilić ostatnie chwile. Powstrzymywała się całe życie, od tylu różnych rzeczy, czasami z wyboru, czasami dlatego, że go jej nie dano. Zawsze musiała być kimś więcej; nie dzieckiem, niewinnym i beztroskim, a cwanym, obserwującym, kiedy należy ulotnić się z pola widzenia rodziców, zamknąć gdzieś w szafie; nie nastolatką, pyskatą buntowniczką, czerpiącą garściami z młodości, a odpowiedzialną, cichą, pracującą zarobkowo i wypełniając prace domowe, tłumiąc uczucia, także w szkole, bo wiedziała, że nauczyciele tylko czekają na moment, by wszcząć z uczniem aferę i uprzykrzyć mu życie; do domu nie wracała, by odpocząć, ale by się uczyć, a w przerwach interweniować, aby ojciec nie rozbił matce butelki na głowie. Kiedy już myślała, że się wyrwie, odetnie od tej trucizny, nawet powoli pakowała ważniejsze rzeczy - wtedy pojawił się Wirus. I nie mogła być po prostu sobą, musiała stać się człowiekiem walczącym o przetrwanie, Bombową Ivy, morderczynią i złodziejem.
Nie musiała. Ale jeśli chciała przeżyć - powinna. a Ivy Rees zawsze wybierała przetrwanie, na przekór wszystkim i wszystkiemu.
Zeszła ze strychu i przyjrzała się swoim rękom. Po wydarzeniu pozostał jedynie stup - w miejscu, które byłoby lustrzanym odbiciem badania Setha, gdyby nie tkwiący na prawym przedramieniu drobny pieprzyk, burzący symetrię. Przesunęła po rance lekko palcem, a potem zebrała się w sobie i ruszyła do pokoju, gdzie prawdopodobnie znajdował się Reyes. Zajrzała przez okienko w drzwiach. Bingo. Zapukała i po usłyszeniu "wejść!" - nacisnęła klamkę.
- Rees. Nie było cię na treningu. Berens cię szukał.
- Wiem. Źle się poczułam. Okres. Korzystając z okazji, doktor Houghton zaproponował, że zrobi mi badania na grupę krwi, skoro i tak nie idę na zajęcia.
- Badania?
Wzruszyła niedbale ramionami. Umiała świetnie kłamać. Wyszkoliła się w tym przez lata.
- Pewnie gdyby trzeba było dokonać transfuzji.
- Powinnaś poinformować.
- To się nie powtórzy.
Przez chwilę przyglądał jej się uważnie, doszukując się oznak Wirusa bądź kłamstwa, ale w końcu machnął na nią ręką, a ona kiwnęła głową i wyszła. Oparła się o ścianę i zacisnęła powieki.
Oto nadchodził nowy rozdział w jej życiu - rozdział niemal ostatecznej samotności.
Kilka dni później...
Tego dnia szła na patrol. Trzeci raz, odkąd dowiedziała się, że mogła być zarażona. Przy pierwszym wyjściu dostała zjebkę, bo tak się rozkojarzyła, że w sklepie przewróciła regał, a stworzonym hałasem niemal pobudziła zmarłych; poza tym wciąż z opóźnieniem odpowiadała na rozkazy i pytania. Przeprosiła kogo trzeba, zapewniła, że to się więcej nie powtórzy i już znów wracała w teren. Musiała być ostrożniejsza. Nie chciała, by ktoś przez nią stracił życie.
Popołudniami chodziła do Setha na badania. By zdławić strach, który natychmiast w nią wstępował, gdy go widziała lub gdy przekraczała próg laboratorium, zrezygnowała z ciszy i zamiast tego zaczęła zagadywać go o pracę, o to, czym się zajmował, o wszelkie teorie naukowców. Chociaż Ivy zdecydowanie bardziej niż na biologii znała się na mechanice i fizyce, to jednak chemia w jakiś sposób ich łączyła; zresztą zawsze prędko pojmowała, co się do niej mówiło, więc dopóki naukowiec nie rzucał wielkimi pojęciami i wychuchanymi metaforami, to za nim nadążała. Z czasem nawet polubiła te ich pogawędki i z każdą mijającą w jego towarzystwie godziną zbliżała się o krok, powoli zamykając dystans, jaki narzuciła sobie podświadomie przy ich pierwszym badaniu. Zauważyła, że ogarniał ją przy nim pewnego rodzaju spokój, nie poczucie bezpieczeństwa, jak przy Dumah, ale pewność; nienawidziła go wewnętrznie, całym swym jestestwem, bo był ucieleśnieniem jej złych wieści, heroldem śmierci - nie śmiała robić sobie nadziei na oświadczenie inne, niż "tak, to Wirus", bo nie była gotowa na jej ewentualne pryśnięcie. To po prostu kwestia ostatecznego potwierdzenia, usłyszenia dowodu. Jednocześnie jednak to sprawiało, że ją wyciszał. Wiedziała, że w końcu znajdzie odpowiedź na jej pytanie, mogła zostawić je w jego rękach. Lubiła go słuchać - podczas tych spotkań miał do powiedzenia zdecydowanie więcej, niż ona - oboje jednak stanowczo nie poruszali kwestii faktycznie ich dręczących lub tych uwierających, jak wydarzenia z Dnia Apokalipsy.
Zdziwiło ją, jak bardzo ucichła i wycofała się z jakiegokolwiek życia towarzyskiego. Zrobiła to zapobiegawczo, by zmniejszyć ryzyko ewentualnego zarażenia, bo chociaż prawdopodobieństwo było niewielkie, to jednak istniało. Zwłaszcza jak ognia unikała Dumaha, który z drugiej strony wcale nie unikał jej, a wręcz przeciwnie i działał jej tym na nerwy. Na drugim patrolu naskoczyła na niego, gdy złapał ją za ramię, warknęła, by jej nie dotykał, chociaż w istocie wcale jej to nie przeszkadzało. Musiała jednak to zrobić. Musiała się odsunąć.
Drugiego powodu w swoim zachowaniu doszukiwała się w morfinie, która kusiła ją coraz bardziej. Wzięła po obu patrolach i już uprzedziła Thomasa, by przygotował kolejną dawkę, gdy wróci z trzeciego. Zastanawiała się, kiedy Houghton zorientuje się, że jego zapasy topniały i kiedy się zirytuje na tyle, by nie pozwolić sobie dyktować pobierania krwi tylko z lewej ręki. Na razie zapytał tylko raz, po paru badaniach i odpowiedź "nie chcę, żeby moja sprawniejsza ręka była obolała" na razie go usatysfakcjonowała. Na razie. Otaczała się coraz szerszym wachlarzem kłamstw.
Ludzie, jak to ludzie - zwłaszcza w tym wieku - zaczęli gadać. Chciałaby pójść na łatwiznę i przyznać im, że tak, toczyli gorący romans. Tyle że chociaż światem wstrząsnęła katastrofa, była niemal pewna, że Seth poczułby konsekwencje takich plotek, a jej zdecydowanie nie wyszłoby na dobre, gdyby go wydalili z ich placówki. Potrzebowała go. On potrzebował jej, choć oczywiście nie do tego stopnia. Poza tym istniał jeszcze jeden powód, którego do końca nie rozumiała. Dumah. Co by sobie o niej pomyślał? I co ją obchodziło, co on by sobie o niej pomyślał? Bo opinia wszystkich innych ludzi jej powiewała. Kiedy zaczęło jej zależeć na jego zdaniu?
Ostatecznie zaprzeczała, kręciła głową, wywracała oczami, gdy rówieśnicy podpytywali ją o naukowca. "Po prostu mu pomagam w badaniach. Rozmawiamy".
To też robili. Czasami sobie docinali. Kiedy zaczęła siadać na biurku (w odpowiednim oddaleniu, by mu czasem w czymś nie przeszkodzić, bo rzucał wtedy nieboskie wiązanki), miała widok na drzwi i wybudowane w nich okienko - widziała więc zaglądające do środka twarze, rzucane jej zaciekawione spojrzenia. Pokazywała im środkowy palec, a gdy to nie skutkowało, wstawała. Wtedy zazwyczaj czmychali, zwłaszcza młodsi.
Tego dnia czuła wyjątkową nerwowość. Wciąż miała w pamięci incydent z patrolu i wściekłych towarzyszy, a zwłaszcza przełożonego. Chociaż na poprzednim sprawowała się już lepiej, to teraz czuła, zwyczajnie rozumiała, że ulatywała myślami gdzieś daleko, niekontrolowanie. Ledwo zjadła śniadanie. Licząc na cud objawienia, skierowała się do laboratorium. Seth już siedział pochylony nad pracą. Na drugim końcu biurka stało pudełko, a w niej fiolki z krwią, każda podpisana innym imieniem i nazwiskiem. Okazało się, że jej wymówka dla Reyesa była częściowo prawdą. Pogratulowała sobie w duchu, gdy się o tym dowiedziała.
Teraz podeszła cicho do doktora i pod nagłym impulsem oplotła ramionami jego pierś. Jego świadomość chyba tego nie zarejestrowała; jakby machinalnie uniósł dłoń i zacisnął na jej ręce, kontynuując pracę. Rozbawiło ją to i napełniło tym spokojem, który ją ogarniał zawsze w jego towarzystwie. Po raz pierwszy zrobiła ku niemu bliższy krok, krok ku kontaktowi fizycznemu, tyleż z potrzeby poczucia drugiego człowieka, co z ciekawości. Fascynował ją ten sporo od niej starszy mężczyzna. Jego krzywy nos, jego oddanie nauce, jego fascynacja anomaliami, jego dziwne rozmowy prowadzone z tutejszym chirurgiem. Upraszczał jej świat, choć właściwie był też tym, który go skomplikował. Znał odpowiedzi, choć nie wszystkie, to chociaż te, które potrzebowała na tę chwilę. I był jedyną osobą, która wiedziała, co się z nią działo.
Nie wykonała ruchu z czułości. Nikt nigdy nie nauczył jej okazywać czegoś takiego, a ona sama też nie spotkała jeszcze nikogo, kto zasłużyłby na zaufanie, by ją go obdarzyć. Chciała go jedynie zaskoczyć, usłyszeć jakąś zgryźliwą uwagę albo sarkazm, coś, co odwiodłoby choć na chwilę jej myśli od patrolu. Chyba zawiodła.
"We are writers, my love. We don't cry.
We bleed on paper.”
Offline
A few escape your magic arrow
I saw you reel them in for miles
Each captivated crooked smile
Dni zaczęły się zlewać w jedno, jak zawsze, gdy Seth znajdował konkretny cel, do którego mógł dążyć. Przeprowadzka z placówki naukowej do szkolnej nie zmieniła zbyt wiele, jeśli chodziło o bycie efektywnym, jednakże udawało mu się skutecznie markować samemu przed sobą, że jednak coś robi. Obecność jego i Russela, któremu jakoś udało się również załatwić przeniesienie ("Dlaczego polazłeś za mną?" spytał Seth, gdy byli transportowani wojskową ciężarówką do szkolnej placówki, na co Russel odparł "Gdy udzielono ci zezwolenia, śmierdziało od ciebie sukcesem na kilometr, więc postanowiłem zostać twoją pierwszą owcą". "Czarną owcą" poprawił go Houghton, co chirurg skwitował śmiechem. Obaj zgodnie zaczęli się przyglądać w milczeniu niszczejącemu krajobrazowi, nad którym człowiek nie miał już takiego panowania jak parę miesięcy temu) w jakiś magiczny sposób wywoływała spokój w placówce, w której od czasu ich przybycia nie wydarzył się jeszcze ani jeden incydent. Oczywiście przedtem wypadki również były rzeczą sporadyczną, Seth jednak nie mógł się opędzić od wrażenia, że w trakcie tych cichych i spokojnych dni Wirus ich osacza, być może krążąc w powietrzu (nadal nie znali sposobu jego rozprzestrzeniania się) i wdzierając się do płuc, pęcherzyków płucnych, z nich do krwi z obiegu płucnego, by zostać przepompowanym do tętnic i ostatecznie naczyniami włosowatymi dostać się do każdej komórki ciała, opanowując w ten sposób swoją ofiarę. Może Wirus nie był nawet wirusem, a bakterią, której z niewyjaśnionych powodów nie mogli wykryć. Seth nazywał to jednak roboczo Wirusem, tak jak robił to Russel, pozostali naukowcy, a także niewykształceni w tym kierunku ludzie. Rozważania, czy i on mógł już paść ofiarą Wirusa i tylko czekać aż się uaktywni, prowadził na chłodno i bez cienia emocji towarzyszących ludziom rozmyślającym o rychłej śmierci. Nigdy nie był optymistą i w myślach skazał gatunek ludzki na wymarcie na wzór istnień żyjących między kredą, a trzeciorzędem, więc nawet nie brał pod uwagę, by w jakiś sposób wynosić siebie na piedestał i wierzyć, że uda mu się umrzeć śmiercią naturalną. Była to czysta kalkulacja, w trakcie której nie wracał myślami do przeszłości i pozwolił w myślach umrzeć wszystkim bliskim - od dziecka przez rodzeństwo z ich rodzinami po nawet kochanka lub kochankę; trudno teraz spamiętać, z kim konkretnie był w tamtym czasie.
- Wierzysz, że uda nam się przetrwać? - spytał kiedyś Russel, pochylając się nad uśpionym pacjentem. Dzielili jedno pomieszczenie między sobą, przedtem dzieląc je na dwoje, by Seth miał swoją część poświęconą laboratorium, a Russel własną prowizoryczną salę operacyjną. Seth miał już okazję podawać mu narzędzia przy szczególnie ciężkiej operacji. Teraz nie odpowiedział od razu, dobrze wiedząc, że Russel ma na myśli ludzkość.
- A ty wierzysz w uśmiechnięte granulocyty? - odparł, samemu pochylając się nad mikroskopem.
- Widziałem taki - czarnoskóry mężczyzna odparł z pełną powagą.
- Naprawdę?
- Mhmm. Na ostatnim slajdzie, w trakcie wykładu o leukocytach.
Houghton uśmiechnął się krzywo w odpowiedzi.- Przydałoby się tu radio - zmienił zupełnie temat regulując ostrość soczewki i mrużąc przy tym oczy. Pomyślał, że jeśli tak dalej pójdzie, będzie potrzebował okularów. Russel przytaknął. Nie poruszył więcej tego tematu na poważnie.
Zdarzające im się chwile milczenia oprócz wykonywania właściwej roboty, wspólnego zastanawiania się nad prototypem Shelley (Seth nie mógł wyjść z podziwu, jak taka "lala" potrafiła pokazać pazurki i jednocześnie wykazać się intelektem) i podśpiewywania klasyków typu "Riptide" wypełniała fioletowowłosa dziewczyna, o imieniu - teraz Seth już pamiętał - Ivy. Zadawała pytania - mnóstwo pytań, które o dziwo go nie drażniły i często na nie odpowiadał z pewnym ożywieniem, czasem rozkręcając się nieco za bardzo. Houghton widywał się z nią na badaniach codziennie, każdego dnia próbując czegoś nowego. Czasem po cichu przyznawał przed sobą, że obawia się momentu, gdy będzie musiał rozłożyć bezradnie ręce i stwierdzić, że nie ma pojęcia, co robić dalej. Czuł, że i Russel zadaje sobie czasem to pytanie, patrząc jak się miota po laboratorium, by porównywać kolejne próbki. Pilnował, by przed Rees nie okazać żadnego zwątpienia. Miał wrażenie, że dziewczyna jakoś trzymała się kupy tylko dlatego, ze wierzyła, iż otrzyma od niego ostateczną odpowiedź. Gdyby miał krótszy staż, może obwiniałby siebie o przekazanie jej własnie takich wieści - takie odruchy przeszły mu jednak już w pierwszym roku prawdziwej pracy i choć nie przepadał za przekazywaniem złych wieści, umiał się od tego zupełnie odciąć emocjonalnie. Tutaj odcięcie się działało jedynie z początku, gdyż czuł, że dziewczę coraz bardziej oddala się od rówieśników, a zbliża do niego.- "Syndrom sztokholmski" podsumował Russel, którego uwadze również to nie uszło.
- Spierdalaj z tą swoją freudowską psychologią - odwarknął mu Houghton, wywołując jedynie chichot.
Nie spodziewał się z jej strony, że przekroczy istniejącą między nimi naturalną fizyczną barierę. Gdy został objęty od tyłu, odruchowo położył dłoń na jej dłoniach; jak w czasach przed epidemią, gdy obejmował go kochanek (teraz już sobie przypomniał) w trakcie wykonywania nadprogramowej pracy w mieszkaniu. Te palce nie były tak kościste i długie jak jego kochanka i to sprawiło, że mężczyzna oprzytomniał, że to nie są czasy sprzed Zarazy. Była to chwila niebezpieczna dla jego kariery - oparł się pokusie zerknięcia, czy nikt nie patrzy przez szklane okienko w drzwiach - a jednocześnie rozdzierająco nostalgiczna i w pewien sposób naturalna. Pozwolił jej trwać, póki dziewczyna sama nie zdecydowała się go puścić. Gdyby nie to jedno, w gruncie rzeczy banalne wspomnienie, na pewno zdobyłby się na sarkastyczny komentarz.- Wydajesz się wytrącona z równowagi, Ivy - mruknął, zanim ta wyszła z gabinetu. Nie był łatwowierny, by natychmiast doszukiwać się w tym geście ciepłych uczuć. Wiedział też, że ta uwaga mogła równie dobrze doprowadzić do dłuższej rozmowy, jak i do w zasadzie słusznego wybuchu agresji i doskonale to rozumiał. Jak ktoś w jego życiu kiedyś dwuznacznie powiedział - Seth wyzwalał z ludzi kurwy.
- Jestem oazą spokoju - odparła dziewczyna, odwracając się w jego stronę, jakby chciała ten spokój okazać również na twarzy. Mężczyzna okręcił się na krześle, by również zwrócić się przodem do niej.
- Ivy, wszelkie emocje są tu zrozumiałe. Nie musisz się bać, że ktoś od razu stwierdzi, że Wirus przejął nad tobą kontrolę - stwierdził z powagą.
- Nic nie jest zrozumiałe. I w ogóle, co nagle jesteś taki milusi? - odwarknęła, prawie zbijając Setha z tropu. Ten uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Od razu lepiej, tak trzymaj - pogratulował jej sarkastycznie, po czym wrócił do badania próbki i dodał znów poważnym głosem, nieco nie na temat - wiem, że łatwo mówić, ale osłabiając organizm psychicznie lub fizycznie, osłabiasz też własną odporność, Ivy.
Dziwne, u mnie działa.
Offline
Przez ostatnie tygodnie nie sypiał dobrze.
W zasadzie nie sypiał wcale.
Gdzieś między misjami i nieudolnymi próbami porozmawiania z Ivy czuł, że ziemia osuwa mu się spod nóg. Koszmary wychodziły z jego głowy i stawały przed nim w pełnej swojej krasie. Miały twarze rodziców. Twarz siostry. Patrzyły na niego oskarżycielsko.
Spał, gdzie popadnie, tylko nie w łóżku. Na śniadaniu, z głową na blacie, na strychu w przerwach między treningami, na korytarzu przy błogosławionym automacie z kawą. Nigdzie nie spał dobrze, ale wszędzie lepiej, niż w "łóżku". Przyjaciele się o niego martwili, ale ich zbywał. Mieli dużo problemów na głowach, nie chciał dodawać im swoich.
Nie pomagały też plotki rozsiewane przez młodzież, której hormony mieszały w głowach. Dumah, początkowo całkowicie odcinający się od pogłosek, teraz zaczynał się coraz bardziej niepokoić. Czasami zatrzymywał się pod drzwiami do gabinetu Houghtona i stał przed nimi, jakby zaraz miał wejść do środka. Nigdy tego nie zrobił.
- "T" - usłyszał tuż przy swoim uchu. Spojrzał nieobecnie na Chrisa, nie rozumiejąc o co mu chodzi.
Obaj zeszli na śniadanie dość wcześnie, więc prócz nich po stołówce kręciło się zaledwie pięć osób. Berens od pewnego czasu siedział ze wzrokiem tępo wbitym w plastikowy kubeczek z kawą - od pewnego czasu jedyną rzeczą, która utrzymywała go jakoś w kupie. Pociągnął łyk czarnego jak smoła naparu.
- O co ci chodzi, Chris? Wiesz, że z rana trzeba do mnie mówić równoważnikami.
- No, chodzi mi o to "T" w twoich danych osobowych - wytłumaczył chłopak. Dumah spojrzał na kartonik w jego palcach i od razu mu go zabrał.
- Skąd wytrzasnąłeś mój dowód?
- Leżał przy łóżku - obruszył się chłopak. - Wziąłem go ze sobą, żeby nie wpadł w niepowołane ręce! - Dumah uniósł brwi. - Słowo, intencje miałem dobre! Odpowiedziałbyś na moje pytanie, a nie. Czemu zamazałeś drugie imię?
Berens siedział przez chwilę cicho.
- Nic nadzwyczajnego, po prostu go nie lubię, i tyle. Kogo interesuje, jak się nazywasz, kiedy na zewnątrz panuje Apokalipsa?
- Mnie - powiedział poważnie Chris. Siedzieli w milczeniu - Dumah patrzył w kubeczek, a Chris na Dumę. W końcu ten drugi się zniecierpliwił. - Powiesz mi czy nie?
Berens westchnął ostentacyjnie.
- Theodor.
- Co?
- Theodor. Moje drugie imię.
- I co jest w nim takiego złego? - zdziwił się chłopak. Dumah na niego nie patrzył.
- To, że jest kłamstwem.
Wcale nie był darem Bożym.
Tego dnia wybierali się na patrol. Prosta sprawa, mieli przeszukać teren, planowali też wypad do najbliższego, opuszczonego marketu po potrzebne rzeczy (środki czystości, ubrania, gdyby jeszcze trafili na konserwy to byłyby święta. Dumie skończył się zapas tytoniu, więc chciał go także uzupełnić). Przewodził im Reyes, w grupie znalazł się także Chris, który nie potrafił z dupą usiedzieć na miejscu, oraz Ivy, która się spóźniała. Berens czyścił broń i iście morderczym spojrzeniem taksował korytarz prowadzący do gabinetów naukowców.
- Mam wrażenie, że zaraz zaczniesz do kogoś strzelać - spróbował zażartować jego kumpel, siadając obok. - Uspokój się trochę, bo zaraz cię uznają za Zarażonego i będziesz miał przesrane.
Dumah nie odpowiedział, ale odwrócił wzrok i skupił się całkowicie na swojej dziecińce. Gdy skończył, złożył snajperkę, wstał i zawiesił ją na prawym ramieniu. Czuł na sobie uważne spojrzenie żołnierza. Westchnął.
- Pójdę jej poszukać - oznajmił, choć było to duże niedomówienie. nie musiał jej szukać, przecież wiedział gdzie ona siedziała. Niezwłocznie udał się w te miejsce. Zapukał głośno i wyraźnie w drzwi, by nikt nie miał do niego żadnych pretensji. Usłyszał przytłumione "wejść", co od razu uczynił.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam - usłyszał własny głos i nawet on się zdziwił, jak jadowicie to zabrzmiało. - Czekamy na ciebie, Ivy - dodał, nie patrząc na nią, lecz na naukowca, który spokojnie odwzajemniał jego spojrzenie, jakby oceniając chłopaka. Dumah mógłby tak całą wieczność, ale nie chciał stać w tym gabinecie dłużej, niż trzeba, więc spojrzał jeszcze ponaglająco na Rees i wyszedł. Będąc poza zasięgiem ich wzroku i słuchu zgrzytnął tylko zębami i poszedł z powrotem w miejsce zbiórki, nawet nie czekając na dziewczynę.
Po drodze spojrzał na okienną szybę, niewyraźnie odbijającą jego sylwetkę. Wyglądał jak sto nieszczęść. Był niezdrowo blady, a na twarzy wyraźnie rysowały się ciemne wory pod oczami. Miał potargane włosy i trzydniowy zarost (skończyły się maszynki do golenia). Specjalnie na misję ubrał się w ciuchy, które nie nadawały się do niczego prócz zmywania nimi podłóg.
Nie mógł na siebie patrzeć, więc odwrócił wzrok i odszedł. Miał dziwne wrażenie, że jego odbicie zostało w tej brudnej szybie i obserwowało go bez wyrazu.
Ulice miasta, nie licząc wszechobecnego szkła z rozbitych witryn sklepowych rozrzuconego na chodnikach i opuszczonych w pośpiechu na jezdni samochodów, były wyjątkowo puste. Przeczesywali je przez godzinę albo i półtorej, lecz nie doszukali się żadnej żywej duszy. Nikt się nie odzywał, szczególnie czuć było napięcie między Ivy i Dumą, którzy nawet na siebie nie patrzeli. Chris nawet nie miał zamiaru wchodzić między młot a kowadło, a Reyes ograniczył się do wydawania prostych komend. Uznając, że okolica jest czysta, weszli do jednego z marketów, którego wnętrze wyglądało, jakby przeszedł nim huragan.
- Zabieramy środki czystości, konserwy, to, co jest potrzebne - powiedział żołnierz tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Postarajcie się ograniczyć swoje zachcianki do minimum. Skończmy tu jak najszybciej i sprawnie - mówiąc to patrzył na Berensa, którego ostatnio przyłapał na korytarzu, gdy wypalał trzeciego z rzędu papierosa. Miał wtedy wyjątkowo parszywy koszmar, co kosztowało go znacznym skurczeniem się jego zapasów.
Ponownie się rozproszyli, przeszukując teren. Musieli mieć pewność, że żaden Zarażony ich nie zaatakuje, gdy spuszczą gardę, zabierając się za uzupełnianie zapasów. Chris został przy drzwiach wejściowych z pistoletem w ręku, nad czym bardzo ubolewał, co było widać po jego minie. Zawsze wolał działać, nie nadawał się do stania w jednym miejscu i pilnowania.
Dumah po upewnieniu się, że jest bezpiecznie, skupił się całkowicie na zbieraniu potrzebnych produktów. Dopiero, gdy był pewien, że nikt nie patrzy, podszedł do stoiska z papierosami i znacząco je opróżnił. Nie, żeby ktoś miał się do niego przyczepić, ale chłopak wolał dmuchać na zimne, szczególnie po uwadze żołnierza. Nie chciał robić sobie problemów.
Sklep nie miał wiele do zaoferowania. Został opustoszony przez panikujących ludzi zapewne już kilka dni po rozpoczęciu Apokalipsy. W pomieszczeniu unosił się zapach stęchlizny i zgnilizny - nie było prądu, więc lodówki nie działały. Po paru miesiącach niewiele zostało z produktów krótkoterminowych, ale to, co zostało, śmierdziało niemiłosiernie.
Słyszał, że ktoś kręci się kilka półek dalej. Domyślał się, że to któreś z jego towarzyszy, ale dla spokoju ducha wyjął z kabury udowej pistolet. Karabin snajperski niespecjalnie nadawał się do bliskich starć.
Serce niemal mu stanęło, gdy usłyszał krótki okrzyk i szamotaninę. Krew szumiała mu w uszach, rzucił się biegiem tam, gdzie słychać było odgłosy walki. Zobaczył leżącą na podłodze Ivy, przygniecioną przez nieznanego mu mężczyznę, którego ręce zaciskały się na jej szyi. Zareagował instynktownie, celując w głowę mężczyzny. Teraz nie liczyło się nic, prócz bezpieczeństwa towarzyszki. W głowie miał tylko determinację.
Nie spudłował. Nigdy nie pudłował.
Krew wraz z kawałkami mózgu rozbryznęła się po ścianie, podłodze i przewróconej półce sklepowej, a Zarażony padł bez życia na Ivy, która łapczywie chwytała powietrze, niemal rzężąc.
- Kurwa - mruknął cicho Dumah, szybko podchodząc do dziewczyny i sprawdzając, czy nic się nie stało. Ubranie przesiąkło jej krwią postrzelonego. - Kurwa, kurwa, kurwa. Powiedz, że nic ci nie jest, że nic ci nie zrobił, na Boga, Ivy!
Wlepił spojrzenie w nieruchome zwłoki leżące obok i zdrętwiał. Dopiero dochodziło do niego, co właśnie zrobił. Widział już wiele martwych ciał, sam nawet zabił kilku Zarażonych. Ale to było z wielkiej odległości. Gdy mijał tamte zwłoki, były już zszarzałe i wyglądały jak martwe. Człowiek przed nim pewnie był jeszcze ciepły, trochę czerwony na twarzy i patrzył nieruchomo prosto na niego.
Zakręciło mu się w głowie.
Jak przez taflę wody słyszał, że pozostała dwójka do nich dołączyła. Ivy patrzała na niego, równie blada, co on, jakby bez słów próbowała mu coś powiedzieć. Nie potrafił nazwać jej spojrzenia. Nie chciał próbować nazywać.
The brain is a monstrous, beautiful mess
Offline
I can hear your pulse racing from here
Sitting next to this gun beats your heart in your mouth
Te słowa zmartwienia wydały jej się dziwne i nie na miejscu, więc zaczęła się zastanawiać, czy nie miał przypadkiem czegoś innego na myśli, kiedy do laboratorium wpadł Dumah, któremu ostatnio chyba trochę popierdoliły się hormony i przeżywał okres. Gdyby była sobą, z pewnością naskoczyłaby na niego za ten zjadliwy ton (a może i nie), ale nie czuła się na siłach, by to robić, dlatego poszła zaraz za nim, zerkając tylko przez ramię na doktora, który machnął jej na pożegnanie i wrócił do pracy.
Wiedziała, że Chris trzymał się z Dumą i trochę go znała; wiedziała więc, jak bardzo lubił wtykać nos w cudze sprawy. O dziwo tego dnia wycofał się z takich poczynań. Musiał wyczuwać, że gdyby tylko odpalił zapalniczkę (jaką niewątpliwe potrafiło być jego wścibstwo), napięcie, które od paru dni budowało się między nią, a Berensem, rozprzestrzeniało się wokół nich jak łatwopalny gaz i mógłby doprowadzić do tragedii.
Ivy wcale nie zależało, by stanąć na tak grząskim gruncie z chłopakiem. Nie umknęło też jej uwadze (jak pewnie i wszystkim pozostałym) jego stan, który się pogarszał równo z jej, jeśli nie bardziej, bo ona trzymała chociaż wagę, a dzięki morfinie zdobywała tę parę godzin snu, umykające przez nocne koszmary. Nie miała w interesie, by dolewać oliwy do ognia i pogarszać jego stan czy humor (lub oba). Nie potrafiła jednak zmusić się do rozmowy z nim, bo to prowadziłoby do wyjaśnień, a tych nie mogła mu podać.
W sklepie rozglądała się za czymkolwiek, co mogłoby się przydać. W pewnym momencie dostrzegła gdzieś ten znany wszystkim czerwony kolor, oklejony wokół czarnej butelki. Ruszyła szybkim krokiem w tamtą stronę i nie mogła uwierzyć w ich szczęście. Cała zgrzewka coca-coli! To graniczyło z cudem. Pozwoliła sobie wyciągnąć jedną z małych butelek i odkręciła. Rozległ się satysfakcjonujący syk, jakiego dawno nie słyszała i przymknęła oczy, by rozkoszować się tą chwilą.
I wtedy wszystko poszło nie tak.
Kiedy patrzyła na to z perspektywy czasu, nie mogła uwierzyć, że przegapiła te drzwi. Nie dało się ich przegapić. A jednak ona, roztargniona i zaaferowana idiotyczną colą, ich nie zauważyła.
Kiedy ona kucała, ktoś nagle szarpnął drzwi i skoczył na nią. Zdążyła wydać z siebie okrzyk zaskoczenia, nim napastnik powalił ją na ziemię, przygniótł brzuch kolanem, a dłonie zacisnął wokół szyi; butelka upadła na podłogę i rozlewała się w coraz większą kałużę. Czuła, jak uciekało z niej życie, ale...
Dlaczego tak powoli?
Dlaczego nie zmiażdżył jeszcze jej tchawicy?
Wbiła spojrzenie w jego oczy i dostrzegła wtedy błysk zaskoczenia, błysk strachu, którego na pewno nie dało się zobaczyć u Zarażonych. Musiał się pomylić, coś krzyczało w jej głowie. Pomyłka, pomyłka, pomyłka! Wycofaj się.
Najpierw poczuła lekkie, nieznaczne zmniejszenie nacisku na szyję. Potem usłyszała huk wystrzału. W jednej chwili wszystko zabarwiło się na czerwono, a na jej skórę opadły plamy ciepła. Martwe ciało padło na nią bezwiednie, gdy próbowała złapać oddech; zrzuciła je czym prędzej z siebie, dostrzegając jednocześnie brak znamienia na karku napastnika. Przechyliła się gwałtownie na bok i zwymiotowała przez uciskany wcześniej brzuch.
A również dlatego, że dotarło do niej, co się stało.
Dumah zbliżył się powoli, ostrożnie, a za nim, żwawszym krokiem, podążył Jack. Ivy zdławił strach przed tym, co z nimi zrobią, jeśli dowiedzą się prawdy. W jej głowie rozpoczęła się gonitwa myśli, każda następna szybsza od poprzedniej, scenariusze rozwiązań i wyjść z sytuacji. Mięśnie spięły się do ewentualnej ucieczki lub walki. Mogła mocnym, celnym uderzeniem powalić na chwilę Jacka, ale to im by wystarczyło. Do pozostałej dwójki dobiegliby, nim tamci by oprzytomnieli i wycelowali w nich lufy broni. Po drodze złapałaby ten łom, oparty o regał. Element zaskoczenia dużo im dawał. Potem mogliby zwiać do innego miasta. Nawet na inny kontynent. To wykonalne - przekonywała samą siebie, nadal snując nowe plany.
Kiedy jednak Dumah ukląkł przed postrzelonym i dostrzegł jego kark, wiedziała, że ucieczka nie wchodziła w grę, chyba że w pojedynkę. Nie poradziłaby sobie sama później, więc uciszyła wszystkie myśli i wzięła głębszy oddech, próbując się uspokoić. To jeszcze da się załatwić, Ivy. Potrafisz to. Zatrzymała Reyesa parę kroków od ciała.
- Chyba nie chcesz go teraz ciągnąć przez pół miasta?
- Musimy. Trują mi dupę.
- Wiem, ale... Ja go znam. Proszę. Chciałabym go pochować.
Jack zmarszczył brwi.
- Oprzytomniej, Rees. Dziwnie się ostatnio zachowujesz. - Po tych słowach przepchnął się obok niej ramieniem, za które go prędko złapała.
- To był wypadek - wyszeptała cicho, poddając się. - Nie wiedzieliśmy...
- Kurwa - mruknął, gdy zorientował się w sytuacji. - Co żeście narobili?
Wytłumaczyła mu prędko okoliczności, zaciskając dłonie w pięści. Żałowała, że nie ma dłuższych paznokci, by poczuć, jak wbijają jej się w skórę; w ten sposób zawsze potrafiła trochę otrzeźwić umysł, przywrócić się do porządku. Tymczasem panika wlewała się w jej żyły, wypełniając powoli całe ciało. Jak pasożyt zagnieździła się w jej brzuchu i niczym agresywne zwierzę, próbowała wyszarpać sobie z niej drogę ostrymi pazurami. Gdyby rozluźniła ręce, nie potrafiłaby opanować ich delirycznego drżenia. Marzyła teraz o dawce morfiny jak nigdy przedtem.
- Pomyślę, co z wami zrobić w drodze powrotnej. - Jack wbił ostre spojrzenie w Ivy. - Weźcie się tymczasem w garść.
Rozkazał pozostałej dwójce wznowić zbiory, a sam wyszedł na zewnątrz. Rees zacisnęła dłoń na ramieniu Berensa i dopiero wtedy chłopak przeniósł na nią wzrok. Przepełniony był bólem i rozpaczą, a przede wszystkim desperackim błaganiem, by to okazało się jedynie koszmarem, że nie zastrzelili właśnie niewinnego faceta. Ivy czuła, że wina leży przede wszystkim po jej stronie, bo to ona po raz kolejny zaniedbała swoje obowiązki, pominęła te drzwi, była rozkojarzona. Dlatego, choć miała ochotę znów zwymiotować (nie spodziewała się, że zabicie zdrowego człowieka będzie doświadczeniem tak skrajnie różnym od zabijania Zarażonych), wydusiła z siebie marne pocieszenie:
- To nie twoja wina, Dumah. Zrobiłeś, co do ciebie należało. Nie jesteśmy żołnierzami, chociaż próbują nas z nich zrobić. My... - urwała, bo nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Wina ciążyła na niej jak kawał ołowiu, ściskała głowę w imadle, pozbawiała racjonalnych myśli.
*Chłopak przetarł twarz dłonią, próbując zebrać myśli, złożyć je w jakąś logiczną całość. Ręce mu drżały.
- To był żywy człowiek, Ivy - odpowiedział sucho, znowu na nią nie patrząc. - Nie był Zarażony. Możesz mówić, że to nie była moja wina, ale to ja pociągnąłem za spust. - Dolna warga mu zadrżała. - Zabijanie Zarażonych nie czyni nas świętymi, ale ten facet do nich nie należał, potrafił myśleć, może, gdyby... - urwał. - Pewnie by cię puścił.*
Nie mogła znieść tego, że unikał jej wzroku. Czuła się przez to jeszcze gorzej. To twoja wina, twoja, twoja, twoja, huczało jej w głowie. Psujesz wszystko wokół, a teraz złamałaś jeszcze tego chłopaka. Gratulacje, Ivy. Ojciec miał rację, że jesteś spierdoliną.
Nie mogła mu powiedzieć, że facet rozluźniał już uścisk.
- Może, ale nie puścił. Może mimo, że był zdrowy, i tak by mnie zabił? Musiałeś strzelić. Tego się od ciebie oczekuje - mówiła, starając się brzmieć rozsądnie, chociaż w głowie wszystkiemu zaprzeczała. W końcu wybuchła: - Co mam ci powiedzieć? Nie wiem, co powiedzieć. Spierdoliłam. Znowu. Nie powinno mnie tu być. Nie powinieneś był pociągać za spust! Ja i tak niedługo... - urwała natychmiast, zapowietrzając się.
*Spojrzał na nią szybko, zaskoczony.
- Co niedługo? - spytał. - Ivy, co się z tobą dzieje? O co chodzi? - Patrzył na nią z niewysłowionym bólem w oczach. - Proszę, powiedz mi. Chcę wiedzieć, bo od tygodni mnie unikasz jak ognia. Jeśli to coś poważnego... - zawahał się. - Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś ci się stało - powiedział cicho.*
Po tych jego słowach w jej umyśle rozbrzmiał czerwony alarm. Zmarszczyła brwi, zabrała rękę z jego ramienia.
- O czym ty mówisz? Jak długo mnie znasz? Nic o mnie nie wiesz. Przestań pierdolić frazesy - uderzała w sarkastyczny ton, chociaż strach, że będzie drążył temat, zdławił ją. Nie mógł wiedzieć. Nikt nie mógł wiedzieć. Poza tym mówiła prawdę. Co się przejmował jej losem? Nie jest jakimś bezpańskim pieskiem, którym trzeba się opiekować, ani kotkiem z sadystycznego filmiku na internecie, którego trzeba żałować.
*- To, że nie znam cię długo nie oznacza, że nie może mi na tobie zależeć - zirytował się. - To samo się tyczy ciebie. Stoisz tu ze mną i wspierasz, a równie dobrze mogłabyś mieć mnie w dupie. - Zacisnął dłonie w pięści. - Też mnie nie znasz. Chciałbym być tak dobry, za jakiego mnie uważasz, ale nie jestem - zamilkł na chwilę. - Popełniałem... błędy. Niewybaczalne - wziął głęboki oddech i spojrzał jej w oczy. Próbował ukryć swoją narastającą panikę, ale było po nim widać każdą przeżywaną emocję. - Ten człowiek... to nie jest pierwsza niezarażona osoba, którą zabiłem.*
Przez chwilę nie wiedziała co powiedzieć, więc stała tylko, oddychają ciężko, desperacko próbując, by krótkie paznokcie wbiły się w skórę, przecięły ją. Nagle skrzywiła się i przechyliła w bok, zginając w pół. Myślała, że zwymiotuje, ale z jej ust wydobyła się tylko strużka śliny. Uniosła dłoń, by chłopak do niej nie podchodzić. Czuła się żałośnie.
- Możemy porozmawiać o tym później?
"Później" nadeszło dopiero wieczorem. Jack na nich nie nakablował, ale mógł to w każdym momencie zrobić. Byli tego świadomi. Przez resztę dnia zajmowali się tym, co trzeba było, wypełniając sobie pracą każdą lukę czasową, aż do wieczora.
Stała w łazience i piąty raz przemywała twarz zimną wodą. Spojrzała na siebie w lustrze - nadal blada jak ściana. Wciąż targały nią mdłości. Zastanawiała się, czy to po incydencie, czy może brało ją przeziębienie. To byłby dobry dowcip. Uniosła ręce i przeniosła na nie wzrok. Drżały. Wciąż czuła ciężar tamtego ciała, jego zapach i ciepło krwi, która rozbryznęła się wokół...
Uderzyła pięścią w ścianę pokrytą kafelkami i syknęła, gdy dotarł do niej ból. I w tej chwili wiedziała, co musi zrobić.
- Shelley! - zawołała i uwiesiła się ramienia blondynki. Mocno i uparcie, bo inaczej mogłaby się ześlizgnąć na podłogę. - Lala! Widziałaś Dumaha? Albo Setha?
- Setha? - Dziewczyna zmarszczyła brwi, nie bardzo rozumiejąc.
- Noo, tego doktorka co ma ten... Badania krwi. Robi? Nie wiesz? - Przymrużyła oczy, prawie tracąc wizję.
- Houghton? Czemu go szukasz?
Ivy wyszczerzyła zęby. Już miała odpowiedzieć, kiedy wypatrzyła Dumaha. Odepchnęła się od Shelley, omal jej nie wywracając i przykleiła się dla odmiany do chłopaka. Zrobiła to jednak z takim impetem, że poleciał do tyłu, potknął się i wylądowali na twardych deskach strychu. Usłyszała głuchy jęk, a potem zrzucono ją niezbyt delikatnie na podłogę.
- Co ty odwalasz?
- Hej, bądź delikatniejszy! - Roześmiała się, myśląc sobie, że chyba po raz pierwszy rzuciła taki tekst do faceta. - Zapijam smutki. Zapijam rymuje się z zabijam. Dobre, co?
- Chłopaki! - zawołał ze złością Berens do grupki w rogu, podnosząc się. - Co wyście jej lali?
- Sama sobie lała!
- Czystą bez popity trzaska!
Rechoty, do których dołączyła Rees. Próbowała również wstać, ale okazało się to niewykonalne, więc wygięła się w pozę, udając, że od początku zamierzała pozostać na ziemi.
- Do reszty zwariowałaś? - warknął na nią i wychylił się po piersiówkę, którą trzymała kurczowo w dłoni.
- Ale co ty się plujesz? - jęknęła, cofając się. - Napić się nie można... Mogę zabijać, to mogę pić!
- Ivy! Siedź cicho!
- W porządku, wyluzuj! Mój stary był alkoholikiem, mam wprawę. Patrz. - Odchrząknęła, wsadziła piersiówkę do kieszeni w koszuli, przeciągnęła się, a potem wspierając o słup, stanęła na nogi. Odgarnęła włosy z twarzy (gdzie podziała opaskę?) i skupiła na nim całkiem przytomny wzrok. - Chciałeś mi o czymś powiedzieć.
- Nieważne. I tak nie będziesz jutro pamiętać.
- Serio? Tak zamierzasz się teraz bawić? Pierdol się, Dumah. Zdecyduj się.
Odwracała się już, ale chwycił ją za ramię, a potem pchnął ku ścianie, z dala od pozostałych. Próbował ją zakleszczyć, ale szybko mu się wyrwała i odepchnęła.
- Nie dotykaj mnie!
- Uspokoisz się?!
- Ja mam się uspokoić?! Najpierw zabierz te łapy! Nie będę-
Nim skończyła, Dumah cofnął się o krok i skrzyżował ramiona. Potem westchnął i przesunął dłonią po twarzy.
- Okej.
[...]* - Mietkowe słowa
"We are writers, my love. We don't cry.
We bleed on paper.”
Offline
Treadwell siedziała po jednej stronie biurka i uparcie wpatrywała się w mężczyznę po drugiej jego stronie. Starała się nawet nie mrugnąć i zdawać by się mogło, że w kilku momentach wstrzymała oddech, bo jej piersi w staniku z podwójnym push-upem (niestety, w tym miejscu natura niezbyt hojnie obdarzyła Shelley), wystające z dekoltu białej koszulki, na chwilę przestały się unosić. W powietrzu unosiła się atmosfera napięcia, wyczekiwania i swoistej ekscytacji. Shelley miarowo uderzała pomalowanym na różowo paznokciem w plik kartek. Seth rozglądał się po pomieszczeniu, co jakiś czas zatrzymując swój badawczy wzrok na blondynce.
- Powiesz mi w końcu co tam masz? - przerwał milczenie, w jego głosie słychać było lekkie zmęczenie gierkami dziewczyny.
Ta natomiast uśmiechnęła się tajemniczo, ale długo nie wytrzymała, chwilę później jej uśmiech znacznie się rozszerzył, ukazując białe ząbki.
- Zrobiłam prototyp! - pisnęła.
Naukowiec gwałtownie zaczerpnął powietrza, a potem wypuścił je powoli, ale nie powiedział ani słowa. Nastała niezręczna cisza. Zapał Shelley powoli ulatywał. Widziała jak mężczyzna zerka na pudełko leżące na jej kolanach. Przejechała dłońmi po jego pokrywie i zwiesiła je po bokach. W końcu jakby uświadomił sobie na jakie słowa czeka i powiedział:
- Pokaż.
Twarzyczka dziewczyny na nowo rozpromieniała. Natychmiast uniosła pokrywę, odrzuciła ją na bok, po czym wyjęła z pudełka zwitek kabli, przekładni, zasuwek oraz plastikowych i metalowych części. Mężczyzna patrzył na nią z powątpiewaniem, ale już nic nie mówił. Shelley i tak nie zwracała na niego uwagi, zabrała się za to za nakładanie ustrojstwa na swoją rękę. Gdy skończyła, pociągnęła kabelek z małą przyssawką i przykleiła ją sobie do czoła.
- Wciąż nad tym pracuję - zastrzegła. - To rękawica z miniaturową wyrzutnią rakiet. Patrz, tu wsadzasz pocisk... - zaczęła pokazywać palcem poszczególne części i opisywać na jakiej zasadzie działają. - ...no, i wtedy możesz wystrzelić!
Jak na zawołanie pocisk został przeładowany i wystrzelony gdzieś w drugi kraniec pokoju. Wtedy rozległ się huk, uniósł się dym, zawyły alarmy. Kiedy kurz opadł, pomieszczenie przypominało pobojowisko. Rozbite probówki, ciecze i szczątki rozlane na podłodze. Pocisk wbił się w ścianę, a tynk wokół niego odpadł, jakby ktoś uderzył pięścią. Shelley pospiesznie schowała rękawicę do pudła, widząc czerwieniejącą twarz Houghtona.
- To... Ten... Ja może pójdę!
I już zniknęła za drzwiami gabinetu naukowca.
Po tym zdarzeniu Shelley nie pozostało nic innego, tylko się napić. Dlatego też wieczorem wylądowała wraz z resztą młodych na strychu, gdzie wszyscy bawili się w najlepsze. Treadwell powoli sączyła bananowe piwo - ostatnie z zapasów ze skrzyni spod jej łóżka. Chłopak, z którym chodziła na treningi cały czas zerkał na nią ukradkiem, ale chyba wstydził się podejść. Zamiast tego poczuła nacisk na ramieniu i zaraz usłyszała głoś Ivy. Dziewczyna mówiła zdecydowanie zbyt głośno jak na odległość od Shel, w jakiej się znajdowała.
- Widziałaś Dumah? Albo Setha?
W pierwszej chwili myślała, że pyta o dwóch wychowanków placówki, nie o naukowca. Zdziwiło ją to, ale kiedy chciała wypytać o powód szukania mężczyzny, Ivy znów zniknęła. Jej miejsce zajął za to chłopak, z którym cały wieczór wymieniała uśmiechy.
- Wolne? - zapytał, wskazując szyjką butelki miejsce koło blondynki.
- Tak - uśmiechnęła się i odsunęła koszulę, która leżała koło niej.
- Jestem Gael.
- Shelley - podała mu rękę.
Później zaczęli rozmawiać o błahych sprawach jak muzyka, komiksy, filmy... Zupełnie jakby byli parą zwykłych nastolatków na imprezie. Gdy towarzystwo powoli zaczęło się rozchodzić, Gael objął ją ramieniem i razem zeszli ze strychu. Przez resztę wieczoru nie widziała już Ivy, ani Dumah.
Szli ciemnym korytarzem, gdy Shelley nagle przystanęła. Chłopak spojrzał na nią zaskoczony.
- Coś się stało, Shel?
Zaprzeczyła ruchem głowy. Kilka dni (a może tygodni?) temu też tak szła. Wtedy właśnie była świadkiem dziwnej sceny z udziałem Davisa. Wspomnienia stanęły jej przed oczami. Na chwilę wstrzymała oddech, jakby nawet najmniejsze drgnięcie miało zniszczyć ten moment. Później spośród scen zaczęły wyłaniać się liczby, wykresy i schematy. Chwyciła chłopaka za ramię, nieświadomie wbijając w nie paznokcie. Spojrzał na nią przerażony.
- Przepraszam na chwilę, muszę coś zrobić.
Nim zdążył zaprotestować, Shelley już odwróciła się na pięcie i pognała w głąb korytarza, by zaraz zniknąć za drzwiami Warsztatu.
Ja pierdolę, ale ameby.
Offline
Dumah pokierował upitą Ivy ku wyjściu ze strychu.
- Gdzie idziemy? - wybełkotała półprzytomnie dziewczyna. Berens przewrócił oczami.
- W ustronniejsze miejsce.
Dziewczyna pokiwała głową i nie odezwała się więcej. Miała widoczny problem z zachowaniem równowagi, więc Dumah objął ją w talii, jej dłoń zaś zarzucił sobie przez szyję. Rees warknęła na niego, próbując go odtrącić, ale widząc że opór nie ma sensu poddała się i dała poprowadzić. Szli w milczeniu przez wyjątkowo pusty korytarz (cała śmietana towarzyska upijała się w trupa na strychu). Spojrzał przez okno na księżyc, jasny okrąg świecący na zachmurzonym niebie. Robiło się późno.
Dotarli do automatu z kawą. Chłopak pociągnął Ivy za sobą na podłogę. Usadowili się tak, że od jednej strony całkowicie zasłaniało ich urządzenie. Dumah jak przez mgłę pamiętał noc, kiedy siedzieli w tym samym miejscu, podejmując podobny temat rozmowy. Miał wrażenie, jakby to było lata temu, nie zaledwie tydzień. Spojrzał na chwiejącą się na boki Rees i westchnął. To nie miało sensu.
- Gdzie masz opaskę? - spytał. Wzruszyła ramionami. - Chcesz kawy? - dodał po krótkim namyśle. Tym razem pokiwała głową. Z cichym stęknięciem wstał i nacisnął odpowiedni przycisk, po czym usiadł z dwoma kubkami parującej cieczy, jeden podając Ivy. Bał się jednocześnie, by ta przez przypadek nie rozlała kawy na siebie i na niego, co było zdecydowanie możliwe, patrząc na jej stan.
Czuł się zupełnie nie na siłach by rozmawiać o swojej przeszłości. Wyjął papierosa i zapalniczkę. Dziewczyna patrzyła na to półświadomie.
- Palisz? - zapytała autentycznie zaskoczona.
- Nałogowo od piętnastego roku życia - odparł z niemrawym uśmiechem. Rees pokręciła głową.
- Kto by pomyślał, mój anioł stróż pali.
Starał się zachować neutralną twarz, lecz mimo to uszy mu się zaczerwieniły. Nazwała go swoim aniołem. Powiedziała to z premedytacją czy był to tylko błąd pijanego człowieka? Nie myślał nad tym długo.
Bawił się dłuższą chwilę trzymanym petem, zanim zaczął mówić.
- To była sobota, ranek. Siedziałem w pokoju, chyba czytałem jakąś książkę, gdy usłyszałem krzyki z dołu. Słyszałem we wiadomościach o wirusie więc momentalnie rzuciłem się do biegu. Wyjąłem schowany pistolet z szafki. Wszedłem do salonu, a tam - wziął głęboki oddech - a tam mój ojciec jak w amoku dźgał moją matkę. Wszędzie była krew, na podłodze, na jego koszuli, na dłoniach. Gdy zwrócił swoją twarz ku mnie, była też na niej. Nim zdążył mnie zaatakować bez myślenia wycelowałem i... - przerwał na dłuższą chwilę. Papieros wypalił się do połowy, więc tylko strącił popiół na podłogę i zaciągnął się mocno. - Huk wystrzału jeszcze długo brzmiał w mojej głowie. Podszedłem powoli do leżących zwłok rodziców i czułem, jak ziemia osuwa mi się spod nóg. Nie wiem, jak długo patrzyłem na tę krwawą masakrę, nie wiedziałem co mam robić. I wtedy usłyszałem szybkie kroki. Nie byłem świadomy tego co robię. Bałem się, że to kolejny Zarażony. Obróciłem się i strzeliłem, zupełnie nie myśląc, a w progu... stała moja siostra. Mówiłem ci, że miałem bliźniaczkę, prawda? Tak, to moja wina, że ona nie żyje, tak jak dzisiaj zareagowałem instynktownie i moja głupota doprowadziła do kolejnej śmierci - wściekły zgniótł peta o podłogę i schował twarz w dłonie. Odezwał się ponownie po kolejnej dłuższej chwili. - Wiesz, co do mnie powiedziała, gdy trzymałem ją w ramionach i przepraszałem bezsensownie, jak umierała? "Nie marnuj sobie życia przez to, co się stało. To nie twoja wina". Ale ja wiedziałem. Wiedziałem, że moje życie było już zmarnowane, w momencie w którym pociągnąłem za spust.
Poczuł jak dłoń Ivy nieporadnie klepie go po ramieniu.
- Twoja siostra miała rację. To nie twoja wina.
Nie odpowiedział na to. Nie chciał znowu się z nią kłócić, a jego zaprzeczanie zapewne znowu by do tego doprowadziło.
- Przypominasz mi ją. Może dlatego od razu zwróciłaś moja uwagę. - Nie patrzył się na nią, gdy to mówił. - Też bywała taka... wybuchowa.
Rees zajęło moment przetworzenie jego słów. Zaśmiała się cicho.
- Jeśli to był świadomy dobór słów, to jesteś beznadziejny w żartach.
Dołączył do jej chichotu. Nagle poczuł niewysłowioną ulgę. Powiedział to komuś. Oczyścił nieco umysł. Gęsta atmosfera, jaka przez ostatnie dni panowała między nim a Ivy zniknęła.
W trochę lepszych humorach dopili swoje kawy. Pomógł dziewczynie wstać z chłodnej podłogi. Wyrzucili plastikowe kubeczki do kosza na śmieci stojącego obok.
- Wracamy? - zapytała Rees, która widocznie otrzeźwiała i wyczuwając nadchodzącego kaca-giganta postanowiła dolać oliwy do ognia. Dumah pokręcił głową z przepraszającym uśmiechem.
- Wolałbym położyć się spać. Jestem naprawdę wykończony - wyznał. Ivy zrobiła obruszoną minę.
- Chciałam się z tobą napić. Chodź chociaż na jednego - poprosiła, ale on był nieugięty.
- Innym razem - odrzekł uspokajająco. Rees wzruszyła ramionami, po czym machnęła mu niewyraźnie, odwróciła się i ruszyła chwiejnie ku strychowi. Przez głowę przeszło Dumie, że może jednak powinien ją odprowadzić dla samego bezpieczeństwa jej samej, ale zrezygnował. Już miał iść, ale zatrzymał się w pół kroku, wołając dziewczynę. Odwróciła się zdziwiona idealnie w momencie, w którym chłopak podbiegł do niej i objął ją w mocnym uścisku, który trwał trochę zbyt długo jak na zwykłego przyjacielskiego przytulasa.
- Dzięki, Rees - wybełkotał niezręcznie, puszczając ją. ivy próbowała skupić wzrok na jego zaczerwienionej twarzy.
- Dumah, ty... - Próbowała coś powiedzieć, ale on udał, że nie słyszy, szybko odchodząc od miejsca wypadku. Poszedł prosto do pustej "sypialni", szybko przebierając się w szary podkoszulek i czarne dresowe spodnie. Wsunął się pod kołdrę, starając się oczyścić umysł po całym ciężkim dniu.
Siostra patrzyła na niego z przerażeniem.
- Dumah, co się z tobą dzieje? - spytała niemrawo, ale on nie panował nad sobą. Rzucił się na nią z wyciągniętymi rękoma. Upadli na ziemię, czuł pod zaciśniętymi w żelaznym ucisku palcami jej przyspieszone tętno, które słabło z każdą chwilą. Do jego uszu docierały jak przez mgłę jej charczące prośby o puszczenie.
- Berens, kurwa mać!
Poczuł szarpnięcie i już się obudził, dysząc ciężko, spocony i rozgorączkowany. Rozbieganym spojrzeniem spróbował ogarnąć przerażone twarze swoich kumpli, zauważając również wijącego się na podłodze Larry'ego, chwytającego rozpaczliwie oddech. Powoli zaczynał domyślać się, co się stało. Nie było mu dane jednak się ogarnąć, gdyż czyjaś mocna dłoń owinęła się wokół jego ramienia i pociągnęła na nogi, a do skroni została przystawiona lufa pistoletu.
- To nie jego wina, on lunatykował! - wołał któryś z jego przyjaciół, ale żołnierz nie posłuchał, gwałtownie wyprowadzając go z sali. Zdążył się jedynie obrócić delikatnie i niemo wypowiedzieć "przepraszam" ku Larry'emu, który miał się już trochę lepiej. Chłopak machnął na niego ręką na znak, że nie ma mu tego za złe.
Jeszcze nie do końca przytomny został przeprowadzony przez korytarz. Zza drzwi sypialni wystawiali głowy ciekawscy nastolatkowie. Już schodząc po schodach usłyszał, jak ktoś woła jego imię. Ledwo rozpoznał ten głos, który, gdyby był w lepszym humorze, porównałby do rzężenia Darth Vadera.
- Dumah?! Dumah, do kurwy, co się dzieje?!
Nie odpowiedział Ivy, głównie ze strachu o to, że zniecierpliwiony żołnierz po prostu zaserwuje mu kulkę w łeb. Milcząc posłusznie szedł więc w stronę gabinetów. Poczuł jak żołądek mu się ściska, gdy stanęli przed gabinetem Houghtona.
Wspomniany wyszedł zza zakrętu, zamiast w biały kitel odziany w brudnoniebieski szlafrok. Nieujarzmiona szopa rudych włosów przysłaniała o dziwo całkowicie przytomne oczy.
- Co się dzieje? - spytał bez zbędnych ceregieli. Berens miał zaciśnięte gardło, na szczęście to żołnierz postanowił odpowiedzieć.
- Chłopakowi odbiło i zaatakował kolegę.
- Lunatykowałem... - próbował się bronić, lecz zamknął usta, czując mocniej napierającą lufę. Seth obejrzał go od stóp do głów, następnie kiwając głową. Otworzył drzwi gabinetu i wpuścił Dumę do środka.
- Nie jest pan tu potrzebny - usłyszał głos doktora za sobą.
- Ale nie wiadomo, co on...
- Umiem się bronić. - W głosie rudego słychać było nutkę zirytowania. - Proszę zostawić nas samych.
Prośba Houghtona została spełniona. Berens stał na środku pokoju, drżąc z zimna, przerażenia i wściekłości. Patrzył się na naukowca, który spokojnie usiadł na krześle przy biurku i wskazał mu miejsce naprzeciwko. Siadając chłopak zastanawiał się, ile razy na jego miejscu siedziała sobie Rees, urządzając miłe pogawędki z Sethem. Zazgrzytał zębami.
- Nie zrobiłem tego świadomie. Lunatykowałem. Nie panowałem nad sobą, miałem ciężki dzień. Gdy poczułem dłoń na barku zareagowałem instynktownie - powiedział szybko, zanim Houghton zdążył cokolwiek rzec. Instynkt ponownie zrobił go w bambuko. Przypomniał sobie, co robił we śnie i drgnął. - Miałem koszmar. Normalne.
- Co ci się śniło? - spytał spokojnie rudy. Dumah zawahał się na moment.
- Zostałem zaatakowany przez Zarażonego. Musiałem się bronić - skłamał gładko. Chciał się jak najszybciej wydostać z tego przeklętego miejsca. - To był naprawdę ciężki dzień, ciało zareagowało samo. Nie odwaliło mi. Gdyby tak było, już bym się na pana rzucił. To się więcej nie powtórzy - dodał błagalnym tonem.
- Skoro zrobiłeś to we śnie nieświadomie, skąd mamy wiedzieć, że to się więcej nie powtórzy? - odparował rzeczowym tonem Seth. Berens nie odpowiedział, nie mając na to żadnych argumentów. Houghton westchnął zerkając na stojący na biurku zegarek wskazujący godzinę trzecią nad ranem. - Musimy przeprowadzić badania.
The brain is a monstrous, beautiful mess
Offline
- Uważamy, że pana głos może być w tej kwestii decydujący.
Seth gdyby mógł, zapaliłby papierosa w pełnym irytacji geście, pozostało mu jednak nerwowe potarcie skroni. Zlatująca się banda dzieciaków niczym muchy do gówna - tak nazwałby całą tę sytuację. Jego ogólna postawa odstraszała pojedyncze osobniki, nie przeszkadzało im to jednak zbierać się w stada, by zawracać mu głowę. W końcu w kupie raźniej.- Naprawdę rozbudowanie biblioteki to dla was taki priorytet? Nie macie co robić ze swoim czasem? Nie macie misji? Ćwiczeń? A przede wszystkim, czy aby wasza biblioteka nie jest już wystarczająco duża? - spytał mrożąc spojrzeniem najwyraźniej ich lidera, czyli blond chłopaczka, który w normalnych okolicznościach z pewnością należałby do drużyny rugby i zostałby królem balu na zakończenie szkoły. Cóż, to nie były normalne okoliczności. Zresztą mógł mieć za krzywy nos na zostanie królem.
- To bardzo ważne, wspieranie czytelnictwa wśród pozostałej młodzieży. Jaki jest sens walczyć o przetrwanie, jeśli stracimy naszą kulturę?
Trzeba przyznać, chłopak miał zadatki na lidera.- Kulturę? To nie czytacie 50 Twarzy Gray'a czy tam innego Zmierzchu? - zadrwił naukowiec. Chłopaka nie wytrąciło to z równowagi.
- Nie wszyscy. Kto jak kto, ale pan powinien wspierać takie akcje z uśmiechem na ustach.
- Czy ja wyglądam na psychologa? Z uśmiechem na ustach, dobre. Marnujecie mi czas i muszę słuchać waszych kulawych argumentów, zamiast robić w tym czasie coś naprawdę pożytecznego - warknął Houghton czując jak zaczyna się unosić na fali irytacji i zniecierpliwienia. Większość dzieciaków chyba to wyczuła, gdyż zaczęła się wycofywać. Ale nie blondasek.
- Gdyby pan to po prostu podpisał, wróciłby do badań dziesięć minut temu.
Seth przez chwilę tylko się wpatrywał w niego z wyrazem niedowierzania i rozbawienia na twarzy. w jego głowie nastąpiła gonitwa myśli i analiz.- Niech stracę. Daj mi to - stwierdził w końcu, po czym złożył pod petycją zamaszysty podpis - zgłoś się do mnie na rtg jutro, hm? - dodał składając energicznie kartkę i wsuwając mu ją w kieszonkę na klatce piersiowej. Na koniec go poklepał po kieszeni jak mógłby poklepać psa lub konia.
- Dziękuję panie doktorze - chłopaczek do samego końca nie stracił klasy.
Seth gestem dał mu do zrozumienia, by w końcu sobie poszedł. Dałby wiele, by teraz zapalić. Zawracające mu głowę dzieciaki były najmniejszym zmartwieniem. Kwestia wykrycia wirusa - czy czym była ta cholerna zaraza - też jakoś spadła na liście priorytetów w obliczu zniszczonej części próbek przez pannę Shelley. Musiał przyznać, że to była głupota jedynie z jego strony, że wpuścił blondynkę z nieokiełznanym patentem do swojego laboratorium. Więcej nie miał zamiaru tego błędu powtórzyć, ale skrucha nie mogła mu zwrócić utraconych próbek. Był na tyle skrupulatny, że zapisywał sobie od kogo pobierał materiały, więc drogą eliminacji spisał listę utraconych próbek. Pozostawała mu kwestia jak je odzyskać bez rozprzestrzeniania informacji o paskudnej wpadce - na razie wiedziała o tym sama sprawczyni i Russell.
- A gdybym zaczął pobierać od wszystkich krew pod pretekstem zbadania antygenów zgodności tkankowej? W zasadzie przydałoby mi się to do zwiększenia skuteczności ewentualnych przeszczepów - ożywił się Russell zajadając się rybą z ryżem, a raczej połową normalnej porcji, jaką zazwyczaj jadał przed wybuchem epidemii. Niby było mniej jedzenia, ale było też mniej ludzi - więc z rozrachunku wychodzili na czysto.
- Brzmi sensownie - zgodził sę Houghton myjąc naczynia, w których przed chwilą badał osocze z jednej z ocalałych próbek. Jak zwykle nie było tam nic ciekawego. Ta myśl utkwiła mu w głowie szczególnie mocno - wiesz coś o nowych próbkach z wypraw?
- Nie, nic o tym nie wiem - odparł Russell obojętnie wzruszając ramionami. W przeciwieństwie do Setha zdążył już przywyknąć, że próbek nie ma co oczekiwać. Albo po prostu dbał o to, by nie nadwyrężać niepotrzebnie nerwów.
Houghton aż zamarł rozmyślając nad tym. Po chwili bez słowa wyszedł z gabinetu. Russell wypadł za nim.- Kto zamknie laboratorium? - zawołał za nim. Nic więcej nie krzyknął, więc chyba zauważył klucze wiszące obok drzwi.
***
Poszło znacznie łatwiej niż oczekiwał. Koordynator wypraw na prośbę - a właściwie żądanie - Setha rozłożył bezradnie ręce twierdząc, że nie może go wypuścić w rejony potencjalnie niebezpieczne bez nakazu z góry. Skończyło się na telefonie Houghtona do swojego przełożonego, w którym została zawarta odpowiednia ilość epitetów na utrudnianie badań i ogólne stanie w miejscu, co zaowocowało zezwoleniem wydanym od ręki razem z przykazem stawienia się na szkolenia militarne.
Seth wracał do siebie z miną zadowolonego kota, który nasrał do butów nielubianej personie, gdy zaczepiła go TA (w zasadzie innej w ośrodku nie było) psycholożka, której nie dość, że dotąd unikał jak ognia, to nie pamiętał ani imienia, ani nazwiska. Zwyczajnie udałby, że jej nie usłyszał i odszedł, TA jednak złapała go za ramię najwyraźniej korzystając ze swoich czarcich psychologicznych sztuczek.
Zwrócił się w jej stronę przywołując na twarz pełen wyższości grymas mający być zapewne uśmiechem. Psycholożki to nie zniechęciło, więc uznał, że musi być albo tak kiepska, że nie zauważyła, albo tak dobra, że udawała iż nie zauważyła.- Panie Houghton. Nie mieliśmy wcześniej okazji się poznać. Jestem dr Lucy Lawson - wyciągnęła do niego dłoń stanowczo, po męsku.
- Dzień dobry pani doktor - odparł Seth ledwo zauważalnie robiąc nacisk na słowie "doktor". Wcale nie uważał, że jej tytuł nie mógłby się równać jego tytułowi. Skądże. Uścisnął jej dłoń krótko. Była miękka, niezbyt pasująca do wymieniania takich uścisków.
- Zapewne nie zdawał sobie pan sprawy z tego, że personel - tak jak młodzież - ma w grafiku wizyty u mnie. Ominął pan już trzy spotkania - w przeciwieństwie do Setha kobieta nie bawiła się w tytułowanie. Zaczynała mu swoim zachowaniem przypominać jego byłą żonę.
- Och, straszliwie mi przykro. Zapewne byłem w tym czasie zajęty. Może następnym razem... - Houghton ani nie poczuł ironicznie wyznanej skruchy, ani nie miał zamiaru doprowadzać do żadnego "następnego razu".
- Proponuję ten następny raz dzisiaj o 9 wieczorem.
Houghton musiał przyznać, że nawet zrobiła na nim wrażenie. Nie był tylko pewny, czy dobrze ją zrozumiał - a odebrał jej słowa tak, jak odebrałaby większość mężczyzn.- Wiele osób, które do mnie przychodzą, żalą się w trakcie wizyt na samotność. Pana to nie dotyczy? - dodała cichszym i niższym głosem widząc, że przetrawia usłyszane słowa. A jednak dobrze to odebrał.
Poprawiła mu kołnierzyk koszuli i odeszła eksponując kobiece biodra. Dopiero teraz przyjrzał się jej jako obiektowi seksualnemu. Sylwetkę miała pełną i kobiecą, co nie do końca było w jego typie. Najbliższą jego ideałowi była jego była żona - szczuplutka, wysoka kobieta praktycznie bez biustu i z krótkimi włosami, kojarząca mu się z Audrey Hepburn. Wspólnie lubili żartować, że Seth mógł jej kupować sukienki sprawdzając, czy ich obwód mieści mu się w dłoniach. Mimowolnie się zasępił przypominając sobie w duchu, że musi znów zasięgnąć języka wśród wojskowych - czy wiedzą coś o losach majora będącego obecnym jej mężem, a więc pośrednio i o losach jej samej oraz ich wspólnej córki.
Póki co - jeśli się nie ma tego, co się lubi - lubi się to, co się ma.
- Nie wierzę, no. Pewnie źle ją zrozumiałeś. I skąd zdobyłeś to wino? - Russel się nadąsał, jakby ominęła go premia za świetnie wykonaną pracę. Której swoją drogą dawno nie zdobył.
- 9 wieczorem to twoim zdaniem normalna pora na rozmówki o samotności? - odparował Seth wciągając przez głowę czarny golf i ignorując pytanie o wino.
- Jeśli się okaże, że sobie nadinterpretowałeś, to tylko się ośmieszysz. I może to pójść do góry. Takie rzeczy nie powinny się dziać między pracownikami - ostrzegł go czarnoskóry przyjaciel odpalając konsolę Nintendo, którą zdobył płacąc jednemu z żołnierzy wracających z dyżuru poza ośrodkiem. Zdaniem Setha - jak na poważanego chirurga, miał śmieszne zainteresowania.
- Rozegram to odpowiednio. Zajdę do jej pokoju przed czasem, gdyby nie chodziło jej o to, powiem, że nie znalazłem jej w gabinecie.
- Z winem w ręku?
- Przyznaj, że jesteś zazdrosny.
- Ja zazdrosny o nią? Jest biała, kompletnie nie w moim typie.
- Och ty rasisto.
- Wybacz Houghton. Nawet twojej nakrapianej buźki nie kupuję. My, czarnoskórzy nie mamy takich głupot na twarzy jak piegi. A u was co chwilę trafia się ktoś, kto wygląda jak indiański kucyk.
Houghton parsknął śmiechem słysząc to.- To bolało. Coś jeszcze?
- Tak, macie żółte zęby.
Gdy zapukał do drzwi, nikt mu nie odpowiedział. Zapukał ponownie, zerkając ukradkiem, czy w korytarzu nie ma żadnych kamer. Były, dwie. Nacisnął klamkę zanim zdążył uznać, że to zły pomysł - drzwi ustąpiły zbyt lekko i szybko, by mógł zmienić zdanie. Lucy poprawiała włosy będąc w ozdobnym szlafroku. Na pewno nie wyglądała na osobę, która miała zaraz przeprowadzić z nim rozmowę w gabinecie.
- Co ty tu robisz? - spytała kobieta posyłając mu w lustrze dziewczęcy uśmiech, zupełnie nie pasujący do niej - była po prostu kobieca, nie dziewczęca. Inny mężczyzna chybaby na takie pytanie uciekł. Houghton rozważył wszystkie za i przeciw postawienia następnego kroku. Przeważyła myśl, że kobieta sama wysyła mu sygnały.
- Chyba oboje wiemy - odbił piłeczkę, kładąc butelkę wina na niskim stoliku. Pokój, który dzielił z Russellem był wręcz ascetyczny przy pokoju, jaki należał do doktor Lawson. Na podłodze leżało mnóstwo kobiecych fatałaszków i elementów ozdobnej bielizny. Seth był doskonale świadom tego, że to nie był przypadek i powstały bałagan na pewno nie wynikał z braku czasu, by go posprzątać.
- Sądziłam, że założy pan koszulę - Lawson najwyraźniej postanowiła przejść na "pan". Jeśli to jej odpowiadało, Seth nie zamierzał naciskać na zmiany w regułach gry.
- Niespodzianka - odparł, choć istotnie czuł, że golfu będzie musiał się szybko pozbyć. Gdy tylko zbliżyła się do niego - okazało się, że pod szlafrokiem nic nie miała i raz po raz spod niego wyzierał jeden z jej sutków - lekko powiódł ją w stronę łóżka. Mnóstwo jego przeróżnych partnerów i partnerek z byłą żoną na czele uwielbiało ekscentryczne miejsca, lecz on przede wszystkim preferował łóżko i jego najbliższe okolice. Pod prysznicem niemal zawsze woda była dla niego za gorąca, albo odmarzał mu tyłek, gdy strumień wody nie był skierowany w jego stronę, w samochodzie było za ciasno, na blacie zbyt wiele rzeczy mogło się potłuc (a Seth jednak był perfekcjonistą i prawdopodobnie miał nerwicę natręctw), na basenie drażnił go chlor, a ostatnia próba kochania się w jeziorze skończyła się wyciąganiem pijawek u lekarza.
Lawson uśmiechnęła się z aprobatą kładąc się na plecach, gdy on bezceremonialnie zdjął golf i rzucił gdzieś w kąt. Szlafrok odsłonił więcej, choć jednocześnie jej długie włosy rozsypały się zasłaniając biust niczym u wstydliwej nastolatki. Już zupełnie niewstydliwie podsunęła mu do twarzy czerwoną podwiązkę chwyciwszy ją palcami u stóp. Houghton przyjął zaproszenie łapiąc ją w zęby i naciągając coraz wyżej wzdłuż jej nogi.- Szybki jesteś - zachichotała znów jak mała dziewczynka.
- Jak burza - zakpił.
Prysznic wzięli razem mimo wewnętrznych oporów Setha. Łazienka należała do panny Lawson - wróć, Lucy - więc na rzuconą propozycję, że do niego dołączy, jedynie przytaknął. Tak jak się spodziewał, Lucy uwielbiała brać prysznic we wrzątku, tak więc część jego ciała przybierała soczysty kolor raka, a inna część, którą uchronił przed zabójczym strumieniem po prostu odmarzała. Wykorzystał moment, gdy wcierała we włosy jakąś odżywkę, by samemu się umyć w normalnej temperaturze, po czym wyszedł z kabiny prysznicowej. Znalazł jakiś męski szlafrok - pachniał świeżością, więc go ubrał.
- Powiedz, że nikt go wcześniej nie nosił.
- Zabrałam z pralni - odparła Lucy, po czym odwróciła się do niego plecami teatralnie. Houghton usłyszał z sypialni dźwięk dzwonka swojego telefonu. Szczęśliwie od czasu wybuchu epidemii większość telemarketerów już nie żyła, więc mógł się spodziewać jedynie ważnych telefonów. Gdy sięgnął po telefon, skrzywił się - 3 nieodebrane od Russella i jeden sms.
"Gołąbku, z pewnością bawisz się znakomicie, ale jakiś dzieciak miał atak i właśnie cię szukają."
Seth zaklął paskudnie.- Coś się stało? - Lucy wyszła z łazienki okutana w ręcznik.
- Obowiązki - burknął jedynie, naciągając na siebie bieliznę i łapiąc z łazienki klapki. Przed wyjściem pamiętał o pospiesznym cmoknięciu w policzek - kobiety potrzebowały takich gestów jak rośliny wody, a w końcu zamierzał tu wrócić - po czym ruszył w stronę swojego laboratorium przy akompaniamencie irytującego klaskania podeszew o podłogę.
Zgodnie z zapewnieniami Russella, chłopak był i miał wcześniej atak. Stał w obstawie małej armii, jakiej mógł mu pozazdrościć sam Donald Trump (ciekawe jak bardzo pokracznie trzeba by było interpretować "Make America great again", by stwierdzić, że mu się to udało. W zasadzie jeszcze parę lat mu zostało, by dokonać cudu) i którą Seth dość niefrasobliwie odesłał. Dzieciak nie wyglądał na Zarażonego, a on sam miał w gabinecie broń.
Po mało interesującej go gadce szmatce, w ciągu której dowiedział się zgodnie z oczekiwaniami, że chłopak tylko lunatykował, przeszedł do badań, które interesowały go znacznie bardziej.- Ściągnij koszulkę - nakazał, mimowolnie uśmiechając się pod nosem, gdy doznał uczucia deja vu.
- Słucham? - chłopaka wybiło to z rytmu.
- Mniej gadania - warknął krótko Seth. Byłby bardziej wyrozumiały w innych okolicznościach. Mogli właśnie z panną Lawson poznawać się po raz drugi.
Były to oczywiście rutynowe badania, w trakcie których Seth organoleptycznie próbował znaleźć przebrzydłe już dla niego znamię, którego nigdy u podejrzanych nie było - i tym razem nie było wyjątku - po czym przeszedł do pobierania krwi, by zbadać ilość leukocytów. Było to podwójnie pożyteczne, gdyż, co oczywiste, miał zbadać tę krew teraz, ale też mógł nadrobić straty, które spowodował ostatni incydent z panną Shelley.- Dumah Berens? - upewnił się jedynie zanim podpisał probówkę.
- Kojarzy mnie pan?
- Posiadam akta osób podejrzanych o ćpanie morfiny - odparł śmiertelnie poważnie. To w zasadzie miał być nieśmieszny żart, który wypowiedział z czystej ciekawości, czy dotrze do Ivy. Lista osób biorących udział w wyprawach była jawna i widział, że chłopak często wybiera się na nie w jej towarzystwie. A zapasy morfiny malały.
- To żart? - Berens poruszył się niespokojnie na krześle. Wyraźnie wystąpiła u niego gęsia skórka. Laboratorium nie należało do najcieplejszych.
- Odczuwasz jakiś dyskomfort? Bóle mięśni? - Berens mógł szukać odpowiedzi tylko w lekkim uśmieszku, który wykwitł Houghtonowi pod nosem.
- Tylko zimno.
Seth skinął głową doceniając tę balansującą na pograniczu bezczelności odpowiedź.- Możesz już ubrać koszulę z powrotem - odparł pochylając się nad mikroskopem. Zapewne mógł darować chłopakowi lekkie złośliwostki w tych okolicznościach, nigdy jednak nie słynął z przesadnej empatii przy jednoczesnym cechowaniu się przesadną decentracją, co było mieszanką jedynie wzmacniającą wszelkie złośliwostki z jego strony. Można było powiedzieć, że taki miał styl pracy. Nigdy się do niej nie pchał, by rozmawiać z pacjentami. Ich patologie - oto co go interesowało.
Leukocyty były w normie, a nawet zdaniem Setha ich ilość oscylowała przy minimalnej granicy. Powodów mogło być mnóstwo. Od niedoborów snu, przez wyczerpującą pracę po inne czynniki wywołujące długotrwałe osłabienie organizmu. Mężczyzna potarł podbródek w zamyśleniu ignorując spojrzenie chłopaka, które aż czuł na sobie. Nie mógł go tak odesłać, to nie ulegało wątpliwości.- Piłeś coś przed snem? Jakieś energetyki? Kawa?
- Nie. Wtedy bym raczej nie zasnął? - Houghton wzruszył ramionami usłyszawszy to. Mu zdarzało się pić kawę z mlekiem przed snem i w niczym mu to nie przeszkadzało.
- Wiesz, że nie mogę cię dziś odesłać z powrotem - chłopak zaczął coś mówić błagalnym tonem, na co Houghton podniósł głos, by mu nie przerywał - dlatego przeprowadzimy ci EEG. Dla świętego spokoju. Wrócisz do spania, a co dalej - zobaczymy
Dzieciak szedł do sali EEG jak na ścięcie irytując tym niesamowicie w duchu Setha. W sumie nie był niczemu winny, ale Houghton był wręcz uczulony na wszelkiego rodzaju demonstracje. Na pikiety mające wywalczać czyjeś prawa swoją drogą też.
Podłączył mu całą aparaturę do głowy starając się zdobyć na jakieś słowa otuchy. Z drugiej strony, im większy niepokój badanego, tym większe prawdopodobieństwo wystąpienia zaburzeń snu. A to właśnie je chciał zbadać.- W nocy będę cię miał na oku z gabinetu. Są tu głośniki i mikrofony - gdyby coś się działo, wystarczy słówko - poinformował go Seth sucho, sprawdzając, czy nic się nie zsunie mu z głowy. Łóżko posiadało pasy bezpieczeństwa, dzięki którym teoretycznie miałby gwarancję, że nic się nie zsunie, gdyby pacjent postanowił przez sen pozwiedzać sobie pokój, ale prawa człowieka mimo epidemii nadal obowiązywały, tak jak i etyka zawodowa.
- Mam po prostu zasnąć? I po tej nocy koniec? - spytał Dumah głucho.
- Tak, masz zasnąć. A czy koniec, zobaczymy - gdy chłopak otworzył usta, mężczyzna dodał - nie pogarszaj, dzieciaku. To nie więzienie. Chcę ci pomóc - te słowa w jego ustach robiły chyba większe wrażenie, niż sądził. Nie słynął z wylewności.
Wyszedł z sali rzucając ostatnie spojrzenie w stronę chłopaka, który ułożył się twarzą do ściany.
Wiercił się już dobre pół godziny. Seth łapał się na tym, że głowa co jakiś czas niebezpiecznie przechylała mu się do przodu grożąc nagłą utratą równowagi. Poza ciągłym przewracaniem się przez chłopaka z boku na bok, na ekranie nic ciekawego się nie działo. Prócz zaburzeń w wykresach przedstawiających pracę jego mózgu, wynikających z jego ciągłego ruchu. Houghton wiele by dał, by zasnąć, jednak obiecał sobie, że nie zapadnie w drzemkę, póki nie zaśnie jego pacjent. Odblokował mikrofon.- Potrzebujesz świerszczyka na dobranoc? - spytał dość dwuznacznie. Dumah zamarł na plecach. - Wykresy latają niczym akcje w czarny czwartek. Postaraj się zasnąć.
- Świerszczyka? - ciężko było stwierdzić na ekranie, czy Dumah się uśmiechnął.
Zbawieniem od snu i nie tylko okazał się być Russell, gdy zajrzał do laboratorium po godzinie czwartej z kubkami kawy i ubraniami pod pachą.- Tak myślałem, że będziesz tu siedział goły jak święty turecki, w samym szlafroku - zażartował, gdy Seth wyłączył mikrofon na jego widok.
Houghton tylko wyszczerzył zęby w jednym ze swoich wilczych uśmiechów sięgając przede wszystkim po kawę, a dopiero potem po ubrania. Trzeba znać priorytety.- Na mój gust, podnieśli fałszywy alarm. Ale ma teraz EEG, właśnie śpi.
- I wszystko w normie? - upewnił się chirurg, nachylając się nad wykresami. Znawcą w neurobiologii nie był, ale popatrzeć z mądrą miną mógł.
- Gdyby nie było, czy mówiłbym, że na mój gust podnieśli fałszywy alarm? - odwarknął rudy mężczyzna.
- Dobrze, dotarło. Może idź spać? Zaczynasz stroić foszki.
- Ktoś musi uważać na dzieciaka i jego wyniki - tym razem Seth się pilnował, by odpowiedzieć normalnie. Jak dotąd tylko Russella było stać na takie zwrócenie mu uwagi. To prawda, że miewał skłonności do gwiazdorzenia, choć niespecjalnie mu zależało, by nad tym panować dla komfortu swoich rozmówców. Swoich podejściem do ludzi podpadał pod definicję mizantropii.
- Zajmę się tym na razie za ciebie. Jak nie możesz zasnąć to nie wiem, idź na siłownię albo strzelnicę. Nie siedź tu ciągle.
- Dzięki, stary - mruknął po chwili milczenia. Pozostało się ubrać i wyjść na - jak postanowił - strzelnicę.
Wziął ze sobą broń, którą trzymał w szufladzie pod blatem biurka.
Dziwne, u mnie działa.
Offline
Strony: Poprzednia 1 2 3 Następna