Opowiadania grupowe - forum Depesza

Opowiadania grupowe

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2018-11-11 00:18:41

Angelue
Administrator
Windows 7Chrome 70.0.3538.102

Prairie Coyotes

Rok 1860

Watch out and beware
When your trouble comes knocking
I hope you ain't there
cxEfQtg.jpg?1

Stanowili jedną z watah krążących po regionie Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu miejsca do życia - miejsca, gdzie nie byliby obcymi, potencjalnymi przestępcami i intruzami. Łatwo przystosowujący się do panujących warunków, lojalni wobec siebie, otwarci na bliskich sobie i nieufni wobec całej reszty świata - niczym wilki preriowe nie będące w stanie nigdzie na dłużej zagrzać miejsca. W ciepłe pory roku trzymali się północy, by zimą schodzić z gór i wędrować nawet pod meksykańską granicę. Koczowali w pobliżu miast tak długo, na ile pozwalały im stosunki z miejscową ludnością. Nie nazwaliby siebie gangiem - ich mała społeczność składała się zarówno z wyjętych spod prawa (słusznie lub nie), jak i wdów z dziećmi, zbiegłych niewolników plantacji, byłych prostytutek, czy nieakceptowalnych społecznie indiańskich mieszańców. Kradli, gdy musieli, polowali, gdy mogli, niektórzy nawet podejmowali się zupełnie nieopłacalnych prac w pobliskich miastach. Starali się balansować na cieniutkiej granicy między bezprawiem, a cywilizacją - świadomi konsekwencji takiego trybu życia. Cień tych konsekwencji krążył nad nimi niczym ogromny, ponury sęp; byli jednak jak kojoty - szkodniki gotowe w razie zagrożenia szybko zapaść w głuszę.

NfJJM8O.png?1


Dziwne, u mnie działa.

Offline

#2 2018-11-11 19:17:56

Arbalester
Szeryf Depeszy
Windows 7Chrome 70.0.3538.77

Odp: Prairie Coyotes

lqdQvT4.png
cOKpV7i.jpg

Last week he took all my money
And it may sound funny
But I come to get my money back
And everybody say Jack don't you know
You don't mess around with Jim

Niewiele wiedział o swoich rodzicach. Powiedziano mu, że ojciec zachorował tuż po jego urodzinach i matka musiała się wyprowadzić w obawie o zdrowie synka. Nie trwało to zbyt długo, bo mężczyzna dość prędko wyzionął ducha. Nigdy nie był krzepki, zwykły bankowiec. Kobieta próbowała przejąć jego biznes, ale nie posiadała odpowiedniego wykształcenia i szybko zajął się tym obcy. Żyła z tego, co im zostawił, aż pięć lat później zostawiła Jimowi list i zniknęła. Nikt nie widział, jak odchodziła, ani nie miał pojęcia o jej planach. Rozpłynęła się jak we mgle. Krótką wiadomość na skrawku papieru Jim nadal trzymał przy sobie, bezustannie za pazuchą.
„Nie szukaj mnie. Odeszłam. Przepraszam.”
Zdarzało mu się to czytać nocami, raz za razem, kiedy pojawiał się ten charakterystyczny ucisk w piersi. Próbował wyczytać z tego więcej słów, niż było tam zapisanych, ale na próżno. W końcu to wszystko tylko jego domniemania.
Miasteczko starało się nim opiekować, ale chłopiec nie potrafił być szczęśliwy w tamtym miejscu, gdzie każdy zaułek oznaczał drogę ucieczki matki. Toteż kiedy tylko nadarzyła się okazja, by dać nogę, to właśnie zrobił. Podłączył się do jakichś zbirów, obiecując gruszki na wierzbie. Nie mogło się to skończyć dobrze. W kluczowym momencie obleciał go strach, zabrał część ich rzeczy i uciekł. Gonili go wytrwale, jak się miało potem okazać – za pięknym, grawerowanym rewolwerem, cennym tak pieniężnie, jak sentymentalnie. Trafiał z gangu do gangu, tworząc sobie kolejnych wrogów. Już myślał, że odstrzelą mu łeb w środku lasu, kiedy z opresji wyratowali go dwaj mężczyźni.
W ten sposób znalazł swoją pierwszą nową rodzinę. Sam nie do końca wiedział, co zaważyło na decyzji, że ta grupa będzie tą ostatnią - fakt, że dostał zaproszenie, zamiast samemu prosić o pozwolenie na dołączenie, czy może to, iż został, bądź co bądź, uratowany przez Carterów i miał tym samym wobec nich dług wdzięczności. Tak czy inaczej, zamierzał z nimi pozostać. Aż wreszcie ktoś mu wpakuje kulkę w łeb - bo innej śmierci dla siebie nie widział.

Teraz Jim ma osiemnaście lat. Na jakiego chłopca - a raczej mężczyznę, w jego mniemaniu - wyrósł? Odwagi mu nigdy nie brakowało, ale przejawia się ona niestety tak, że przyćmiewa zdrowy rozsądek. Działa pod wpływem chwili, impulsu, niewiele myśląc o konsekwencjach, a autorytety lokuje w niewłaściwych osobach. Jest chętny do wszystkiego, co oznacza akcję, nawet jeśli to łamanie prawa. Choć brak mu często ku temu skrupułów, posiada jakiś kręgosłup moralny - jak bardzo powyginany to już inna kwestia. Jest przy tym wszystkim uczynnym chłopakiem; nie można mu tego odmówić. Kiedy kobiety mają wołać po kogoś o pomoc, jego imię pada najpierw. Lubi robić za chłopca na posyłki, nawet jeśli sobie ponarzeka pod nosem, to tylko dla samego gadania i gry pozorów. Niemal ze wszystkimi w grupie dogaduje się dobrze, jeśli zignorować to, jak każdy wywraca oczami na jego popisy i niemądre pomysły. Pomimo wielu przykrych doświadczeń, wciąż tkwi w nim pewna naiwność, a przede wszystkim przekonanie o swojej nieśmiertelności bądź nietykalności. Przyczynia się do tego fakt, iż jest jednym z najlepszych rewolwerowców  w rejonie, czym bez przerwy się chełpi.


2tlGTsD
"We are writers, my love. We don't cry.
We bleed on paper.”

Offline

#3 2018-11-11 19:32:13

Dolores
Kucyponek Jednorogi
MacintoshSafari 604.1

Odp: Prairie Coyotes

mYQwvuJ.jpg
Elodie Whishaw

Na początku nazywali ją błogosławieństwem. Pan Whishaw - bogaty właściciel ziemski - od lat starał się z małżonką o dziecko. Dlatego kiedy okazało się, że pani Whishaw jest przy nadziei wieść rozniosła się szybko i wywołała ogólne poruszenie wśród mieszkańców miasteczka. Długo świętowali, wydawano przyjęcia na cześć pierwszego potomka Whishawów i przelewano litry wina oraz innych trunków. Wieść o dziecku wywoływała radość i tylko czasem, gdy pani Whishaw wypatrzyła coś w tłumie świętujących, po jej twarzy przebiegał cień niepokoju. Jak się później okazało, niepokój był całkowicie uzasadniony. Sielanka została przerwana dokładnie w momencie, gdy na świat przyszła ich pierwsza córeczka. Zaraz po niej z łona matki urodził się jej brat bliźniak - martwy. Dziewczynka miała jaśniutkie loczki, które odziedziczyła po obojgu swoich rodzicow i równie jasne co oni oczy. Na tym jednak kończyły się podobieństwa. Dziecko miało bowiem skórę koloru złocistego miodu, znacznie ciemniejszą od porcelanowej karnacji matki, czy skóry ojca w odcieniu kości słoniowej. Z biegiem miesięcy jedno z jej oczu niemal całkiem ściemniało a rysy stawały się coraz podobniejsze do egzotycznej urody stajennego państwa Whishaw - młodego czarnoskórego niewolnika. Błogosławione dziecię okazało się złym nasieniem mającym zatruć spokojny żywot Whishawów. Wkrótce na jaw zaczęły wychodzić kolejne zdrady i romanse Eleanor Whishaw, sfrustrowanej kobiety, która zawsze pragnęła przygód, lecz została zmuszona do małżeństwa z wiele starszym od siebie mężczyzną. W miasteczku mówiono o skandalu. Eleanor wydała na świat bękarta, dziecko niewolnika. Przez pewien czas wytykano kobietę palcami, póki jej mąż nie oznajmił, że zgodzi się wychować dziecko. Jednak nawet wtedy nic już nie było takie samo. Whishawowie zostali wyklęci, zepchnięci na samą granicę marginesu społeczeństwa. Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy Elodie stawała się coraz starsza. Wyrosła na uroczą dziewczynkę, a później wspaniałą młodą pannę. Ukrywała ciemną karnację pod grubymi warstwami jasnego pudru, zawsze szeroko się uśmiechała i nigdy nie patrzyła ludziom w oczy - doskonale wiedziała, że dwukolorowe spojrzenie peszy innych. Interesy pana Whishawa szły coraz lepiej. Eleanor znów zaczęła pojawiać się u boku męża na przyjęciach w miasteczku i za każdym razem przyklejała na twarz ten sam szeroki uśmiech karmazynowym ust. Elodie spędzała dnie na nauce jazdy konnej i strzelania z łuku. Czasem zrywała z robotnikami jabłka w sadzie, ale szybko nudziła się monotonną pracą. Nie można było jej jednak odmówić wiecznej chęci do pomocy. Zdawać by się mogło, że gdyby tylko miała taką możliwość, Ellie Whishaw uratowałaby każde istnienie na ziemi. Niestety, nie mogła uratować istnień swoich rodziców, gdy w domu państwa Whishaw wybuchł pożar. Elodie jako jedyna ocalała z pożaru. Miała wtedy zaledwie piętnaście lat i w ciagu jednej nocy straciła wszystko - rodziców, biologicznego ojca, cały majątek. Długo mówiono o tragedii jaka spotkała Ellie Whishaw. Nikt jednak nie wiedział, że pożar wywołała przewrócona świeczka w pokoju dziewczyny. Dom państwa Whishaw spłonął zabierając ze sobą wszystkie tajemnice tej rodziny.

[...]


Ja pierdolę, ale ameby.

Offline

#4 2018-11-11 20:10:24

Arbalester
Szeryf Depeszy
Windows 7Chrome 70.0.3538.77

Odp: Prairie Coyotes

hBOj805.png

ZC6WaaN.png
Musimy poskładać się w całość. Ale jak to zrobić,
skoro części nas są w ludziach, których już nie ma?

pastel_dreamcatcher__f2u__by_martith-db93igy.png

Jakoś się żyło. Nie najgorzej. Ciężko, bo konie lubiano kraść, a i opieka nad nimi niełatwa, ale radzili sobie. Ojciec od dawna myślał nad zatrudnieniem chłopa do obrony, ale zawsze to odkładał, woląc inaczej wydać pieniądze. Riley, choć córka, to wciąż jedyne dziecko i została wychowana niemal jak syn, pomagając w pracy wokół zwierząt, ucząc się strzelać i polować. Dlatego czuła się wielka, twierdząc, że sobie poradzą, kiedy matka, Ayashe, naciskała na zatrudnienie kogokolwiek. Mężczyzna był też nieufny, bał się zostać zdradzonym i okradzionym przez pracownika. W ten sposób żyli dalej, dni płynęły. Zapomnieli o dawnym sporze z wujkiem Riley. Nie docierały do nich słuchy, jakoby dołączył do gangu. Zepchnęli zmartwienia na daleki plan. Mieli się przekonać, jaki to wielki błąd, gdy dziewczynie wybił osiemnasty rok życia.
Tamten dzień był piękny. Słońce prażyło z nieba nieprzesłoniętego najmniejszą smugą chmury, ojciec dopiero co dobił porządnego targu. Wszyscy mieli dobre humory, toteż pozwolił jej zrobić sobie przejażdżkę. Bez chwili namysłu Riley wskoczyła na ulubioną klacz i popędziła przed siebie. Zdążył zapaść zmierzch, szarym granatem oblekając ziemię, ale ona potrafiłaby wrócić do domu z zamkniętymi oczami, ciemność jej nie przeszkadzała, a nawet czuła się w niej swobodnie. Tyle że kiedy zbliżyła się do ich terenu, zauważyła wyraźną różnicę od zwyczajowego widoku, jaki zastawała, wracając o tej porze. Jasna łuna nad skrawkiem ziemi powiększała się, im bardziej Riley zbliżała się do domu, aż dotarło do niej, że to pożar. Popędziła konia, z wytrzeszczonymi oczami obserwując rosnące płomienie, gdy serce tłukło się w piersi, jakby gotowe przebić się przez żebra.
Zeskoczyła z klaczy, nim ta się do końca zatrzymała i ruszyła biegiem do budynku, krzycząc imiona rodziców. Skupiona na tym, potknęła się o leżące na drodze ciało. Upewniwszy się, że to nikt z jej rodziców, podniosła głowę i dopiero wtedy dostrzegła sylwetkę na drzewie. Obwiązano ją za szyję, tak by reszta ciała wisiała bezwładnie. Riley wrzasnęła, bo zza rozbryźniętej po głowie krwi, rozpoznała swojego ojca. Podnosząc się, wołała matkę, aż z wnętrza domu dobiegł ją krzyk. Dziewczyna wskoczyła do poidła , by się zmoczyć i bez chwili wahania wbiegła do środka budynku, gdzie pożar szalał z każdą sekundą coraz bardziej. Ayashe leżała na podłodze i kaszlała. Córka prędko chwyciła ją w pasie, pomogła wstać, póki jeszcze nie straciła przytomności. Wyprowadziła ją na zewnątrz, położyła na trawie. Gdy ściągała koc z konia, strop w domu runął i budynek zaczął się walić. Ogień szalał już na całego. Riley stłumiła kocem to, co tliło się na sukni matki. Jasny materiał przesiąkł krwią w paru miejscach, ale nic nie powiedziała. Obejrzała tylko kobietę, czy nie miała otwartych ran, ale ta odpędzała ją od siebie. Wychrypiała jedno imię. Ellis. Ojciec. Riley pokręciła głową, wzrokiem pokazując jej drzewo. Dopiero wtedy łzy spłynęły z jej oczu, jedna za drugą. Jody patrzyła na swojego męża długo, niemal niewzruszenie, podczas gdy jej córka płakała, brudnymi dłońmi wycierając policzki. Wreszcie wstała na drżące nogi.
- Nayeli - powiedziała, używając jej drugiego imienia, tego, które nadała jej na cześć swojej mamy. - Oni zginą. Dopilnuję tego.
- Kto? - Riley otoczyła się ramionami, bo matka nie wykonała żadnego ruchu w jej stronę. Była to harda, niewylewna kobieta.
- Ted i jego banda.
Dziewczyna widziała cień, jaki przemknął po twarzy matki, kiedy wypowiadała imię wujka, swojego szwagra. W jej oczach odbijał się płonący dom, należący kiedyś do rodziców jej męża, ale to, co płonęło za nimi, to czysta nienawiść, upiorna i obezwładniająca. Riley skinęła głową. Gorąc padający od pożaru wysuszył jej łzy, które potem już nigdy nie miały popłynąć. Doskonale rozumiała, co się stało. Dlaczego ojciec zginął, co przydarzyło się Ayashe, a ją ominęło. Była naiwna, ale nie głupia. Coś straciła tej nocy, czego nie dało się już odzyskać ani odbudować. A kiedy oddalały się od swego dobytku, zostawiła dziecko za sobą.

Jaką kobietą stała się, teraz już dziewiętnastoletnia, Riley? Taktu brakowało jej zawsze, bo wolała brać przykład z ojca niż matki, choć i rodzicielka potrafiła nie przebierać w słowach. Otrzymawszy raczej męskie wychowanie, ciężko zachowywać się jak przykładne dziewczę, dlatego też Riley nie zadawała sobie tego trudu. Jeśli coś jej się nie podobało, mówiła to prosto z mostu, wplatając w zdania co piękniejsze kwiatki dla urozmaicenia wypowiedzi. Nie dawała sobie w kaszę dmuchać, nie lubiła być też zależna od innych, zwłaszcza mężczyzn. Ten przymus samodzielności, jaki sama na siebie nakładała, często okazywał się zbędny, niepotrzebny, a wręcz utrudniał jej życie, lecz mimo tego nadal go egzekwowała. Na jej twarzy często gościł specyficzny wyraz determinacji, który bardzo przypominał grymas złości czy irytacji. Riley większość rzeczy wykonywała z determinacją, stąd częste pomyłki wśród ich sitwy i branie ją za wiecznie złą i niezadowoloną. Mogła nie mieć najprzyjemniejszego charakterku, ale nadrabiała dobrym celem oraz obyciem wśród obowiązków zarówno męskich, jak i damskich - choć tych drugich tykała się mniej chętnie. Tkwiło w niej święte przekonanie, iż praktycznie zawsze miała rację i uwielbiała dyskutować, aby postawić na swoim. Była całkiem dobra w gadce, zwłaszcza, że przy tym czujnie obserwowała swoich towarzyszy, by w odpowiedniej chwili wykorzystać ich samych przeciwko sobie. O Riley powiedzieć można krótko - nie była to delikatna dziewczyna.


2tlGTsD
"We are writers, my love. We don't cry.
We bleed on paper.”

Offline

#5 2018-11-11 22:21:59

Angelue
Administrator
Windows 7Chrome 70.0.3538.102

Odp: Prairie Coyotes

VYl8pBa.png
Now the low lakes have frozen
Away from home I'll go
When the first snow has fallen
Away I'll go
ff502a2b954a3fb6721c89863953bd57.jpg

Było ich trzech - Miles, Bryan i Cuthbert. Posiadali farmę owiec znaną ze swej jakości w całym stanie. Nikt nie nazwałby tego sielankowym życiem - praca w dużym terenie ze zwierzętami była ciężką pracą, przy której trudno było jednoznacznie ocenić, co utrudniało ją bardziej - wilki, czy obcy ludzie. Byli jednak szczęśliwi - mieli przede wszystkim siebie, najstarszy z braci żonę i syna, a środkowy właśnie wkraczał w progi dorosłości szykując się do zaślubin. Ostatecznie okazało się, że to ludzie są największym problemem, o czym dowiedzieć się mieli szansę już tylko Miles i Cuthbert. Miles niewiele mówił o utracie farmy; właściwie unikał w ogóle wspominania o niej. Cuthbert z kolei, zapytany i po uprzednim przekonaniu się, że jego starszego brata nie ma w pobliżu, przebąkiwał tylko o spaleniu farmy, wyrżnięciu wszystkich zwierząt - i co najgorsze - powieszeniu Bryana oraz żony i synka Milesa. Obaj zgodnie przemilczeli co się działo potem - jak Miles w szale wyskoczył śladami oprawców, by ostatecznie dokonać na paru schwytanych okrutnego linczu. Tej nocy Cuthbert wolał nie znajdować się blisko niego. Czuli, że w ich życiu skończył się pewien etap - nie było do czego wracać. Wspólnymi siłami pochowali bliskich i nigdy więcej nie wrócili w te strony.
Wędrowali bez celu dobry rok zdobywając pieniądze na dorywczych pracach i zleceniach. Miles niezwykle ucichł i praktycznie nie dawał się wciągnąć w rozmowy, co z kolei doprowadzało młodego Cuthberta do szału. Współczuł swojemu bratu i oczywiście sam odczuwał żałobę po utracie bliskich oraz ich poprzedniego życia, ale czuł, że przeżywa obecnie swoje najlepsze lata i był gotów ruszyć przed siebie, by zacząć życie od nowa. Miles z kolei popadł w apatię stając się tym samym niemalże niezdolnym do samodzielności. Żaden z nich nie miał dobrych prognoz na zakończenie tego impasu - dlatego też spotkanie ludzi im podobnych zdawało się być darem od losu. Ku ogromnej uldze Cuthberta, Miles zaczął z powrotem otwierać się na ludzi - między innymi za sprawą dzieciaków w ich obozie. Mężczyzna poczuł z powrotem jakiś cel, do którego chciał dążyć - było nim utrzymanie ich rosnącej rodziny w całości i bezpieczeństwie. Wciąż bardziej odnajdywał się w osamotnieniu w towarzystwie swojego kajecika, jednak nie stronił już od rozmów i czasem nawet zdobywał się na subtelny humor.
Poprawa stanu brata pozwoliła Cuthbertowi odetchnąć. Odkąd ich sytuacja życiowa ustabilizowała się - jak na ich standardy - ich zepsute wcześniej relacje zamieniły się w pasmo przytyków i żarcików w rzeczywistości podszyte wzajemną troską o siebie.
Młodszy Carter szybko zyskał opinię obozowego podrywacza i zawadiaki, z kolei starszy dzięki swojej postawie awansował do nieoficjalnej grupy dbającej o przetrwanie ich wszystkich.
To było najlepsze życie, jakie teraz znali.

73daf3578ee33dd4a33e2ada08697c74.jpg

Podpisy

ul3veOb.png
Bertie jeszcze się zastanawia.


Dziwne, u mnie działa.

Offline

#6 2018-11-20 16:47:30

Evaine
Użytkownik
UnknownFirefox 63.0

Odp: Prairie Coyotes

eucpng_qwrxrqs.png

eunjpg_qwrxran.jpg

what doesn't kill me
better run

          Cokolwiek wydarzyło się w domu państwa Courtright, niewątpliwie sprawiło, iż Austin odwiesił na hak kowbojski kapelusz, w zamian wyciągając z kredensu butelkę whisky. Wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby była to jedna tylko karafka owego trunku, jednak mężczyzna nie zamierzał skończyć na jednej. Od tamtej pory życie zaczęło przeciekać mu przez palce, a jego żona coraz częściej przewracała się na schodach, nabijając sobie siniaki lub przypadkiem podbijając sobie oko podczas feralnego upadku na zbyt śliskiej podłodze.
          Hadley nie należała do niezdarnych kobiet. Wręcz przeciwnie, sama wykonywała wiele obowiązków na farmie i pomagała mężowi, jak tylko mogła. Kiedy urodziła się Eunice, Courtrightowie byli jeszcze szczęśliwym małżeństwem. Austin zabierał córkę na przejażdżki po prerii, razem doglądali zwierząt i jeździli do miasta, kiedy musieli zrobić zakupy na targu. Dziewczynka doskonaliła sztukę łapania bydła na lasso, a gdy podrosła, ojciec nauczył ją strzelać. Razem z matką czytały książki i gotowały. Hadley powtarzała, że Euni musi umieć przynajmniej tyle, jeżeli chce kiedykolwiek wyjść za mąż.
          Panna Courtright bardzo lubiła swoje życie. A przynajmniej do czasu, aż Austin nie zaczął pić.
          Wszystko zaczęło się, gdy mężczyzna zatrudnił czarnoskórego stajennego. Hayden był młody i przystojny, ale nie na tyle młody, by zwrócić uwagę Eunice. Wzbudził natomiast zainteresowanie Hadley, która często odwiedzała Haydena, przynosząc mu kawę lub chcąc z nim chwilkę pogawędzić. Kiedy brzuch kobiety zaczął nieznacznie się zaokrąglać, w domu zapanowała radość. Austin cieszył się, iż doczeka się syna, a Euni z niecierpliwością czekała, aż będzie mogła pobawić się z nowo narodzonym bratem lub siostrą. I tylko pani Courtright zdawała się być z jakiegoś powodu nieobecna. Nosiła na twarzy szeroki uśmiech, a jednak w jej oczach można było dostrzec ogromny smutek. Z miesiąca na miesiąc, żal i obawa w jej oczach stawały się większe i większe, aż w końcu, pewnej nocy, Hadley obudziła swojego męża i łamiącym się głosem, wyznała mu prawdę. Austin odczuł zdradę dotkliwiej niż dźgnięcie nożem między żebra. Dotąd państwo Courtright byli bowiem parą idealną, kochającą się i skłonną oddać za siebie życie.
          Tej nocy, Eunice zbudziły odgłosy strzałów. Austin, pomimo wrzasków żony, ruszył w kierunku stajni z bronią w ręku. Dopadł do czarnoskórego stajennego, wyciągnął go z łóżka i uderzył kolbą strzelby prosto w twarz. Półprzytomny Hayden otarł rękawem krew cieknącą z rozciętego łuku brwiowego i zalewającą mu oko. Hadley błagała męża by przestał, jednak on zaczął uderzać mężczyznę raz po raz, tym razem pięściami, domagając się wyjaśnień. Nie mógł uwierzyć, iż stajenny, którego przyjął pod własny dach, poważył się tknąć jego żonę. Podczas szarpaniny kobieta upadła, a Austin zastrzelił czarnoskórego. O ile pierwszy strzał był wynikiem walki o przetrwanie w trakcie szarpaniny, o tyle kolejne dwa należało nazwać wyrokiem, wymierzonym w przypływie emocji. Austin pragnął zemsty, i otrzymał ją.
          Kiedy Euni dobiegła do stajni, odnalazła swojego ojca, siedzącego na ziemi z twarzą ukrytą w dłoniach. Obok niego leżało jeszcze ciepłe ciało Haydena. Rozpoznała go po kolorze skóry, ponieważ twarz mężczyzny przypominała wielki, krwawy skrzep, w niczym nie podobny do jego przystojnego oblicza. Z kąta stajni dochodził szloch matki, która kiwała się w przód i w tył, gładząc dłońmi brzuch. Jej biała sukienka przemokła krwią w okolicach krocza, lecz kobieta zdawała się tego nie zauważać, wytrzeszczonymi oczyma patrząc przed siebie.
          Hadley poroniła. Od tamtej nocy stała się nieobecna i apatyczna. Eunice przyłapywała ją na rozmawianiu ze sobą lub ze swoim nienarodzonym dzieckiem, któremu nadała imię Randy. Austin zaczął pić. Kiedy pił, często tracił kontrolę nad sobą, przeżywał ponownie tragedię feralnej nocy i wyżywał się na żonie, która od śmierci stajennego nie odezwała się do męża ani słowem. Euni starała się zajmować farmą najlepiej, jak potrafiła, jednak z czasem przestała dawać sobie radę. Minęło parę lat, jednak w końcu farma zupełnie podupadła.
          Pewnego ranka, gdy Eunice poszła do pokoju matki, zobaczyła tylko puste, starannie zaścielone łóżko. Zdziwiła się, bowiem ostatnio stan matki pogorszył się na tyle, iż przestała ścielić łóżko, robić pranie i karmić psy. Jedynie gotowała, chociaż Austin odmawiał jedzenia posiłków, które przyrządzała jego żona. Hadley nigdy nie wróciła, co więcej, nikt nigdy więcej jej nie widział. Wprawdzie pleban twierdził, że o brzasku dostrzegł chwiejną sylwetkę przy bramie kościoła, jednak nie był w stanie jej rozpoznać. Kiedy usiłował się zbliżyć, persona rychło oddaliła się w kierunku tutejszych moczar, nie reagując na nawoływanie księdza.
          Austin zdawał się nie zauważać, iż żona zniknęła. Zaczął natomiast kręcić się po farmie, oglądać zrujnowane budynki i odwiedzać miejsca, które przywoływały wspomnienia dobrych czasów. Pił wciąż tyle samo. Kiedy córka chowała przed nim pieniądze, robił jej awantury, wrzeszczał i przeklinał. Nigdy jednak nie podniósł na nią ręki. Euni zachowała w pamięci dzień, w którym ojciec po raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzał jej w oczy i pogłaskał po głowie.
          - Przepraszam. - Wsunął jej w dłoń małą karteczkę, na której zapisał ostatni znany mu adres swojego brata, a jej wuja, Sawyera Courtrighta. Eunice spojrzała na niego pytająco, lecz on już na nią nie spoglądał. - To na wszelki wypadek - oznajmił, po czym oddalił się, nie oglądając się za siebie.
          Tej nocy stajnia stanęła w płomieniach. Kiedy sąsiedzi z okolicznych domostw przyszli Eunice na pomoc, nie było już czego ratować. Nazajutrz szeryf z przekonaniem orzekł, iż siano zajęło się ogniem w wyniku kontaktu z niedopałkiem papierosa.
          - Nachlał się, zasnął z petem w gębie i sfajczył się do cna - zarechotał szeryf, otoczony wianuszkiem swoich przydupasów. Zawsze zazdrościł Courtrightowi osiągniętego sukcesu i szczerze go nienawidził. Podobno w młodości zalecał się do Hadley, jednak ta bezdusznie odrzucała jego zaloty, będąc po uszy zakochaną w Austinie. Szeryf był pewien, że Eunice nie słyszy. A nawet gdyby słyszała, to co z tego? Była teraz młodą dziewczyną bez pieniędzy, pozostającą na łasce miastowych. Nikt nie musiał się z nią liczyć.
          - Szkoda tylko, że najpierw zamęczył żonkę, bo chętnie wziąłbym ją w obroty. - Jego wydatny brzuch zafalował, gdy wnętrzności skręciły się w spazmie bezgłośnego śmiechu.
          Ale Eunice słyszała.
          Szeryf nie zdążył nawet zauważyć, skąd nadszedł cios. Kolba rewolweru roztrzaskała mu kość policzkową i złamała nos. Krew trysnęła na białą koszulę i złotą gwiazdę, którą z dumą nosił na piersi. Krzyknął i zaczął gwałtownie łapać powietrze, haust za haustem, niczym ryba, niespodziewanie wyciągnięta z wody na brzeg. Zanim którykolwiek z jego osłupiałych zastępców zdążył zareagować, Eunice siedziała już w siodle. Ściągnęła lejce i uderzyła łydkami w boki konia, dając mu znak, by czym prędzej ją stamtąd zabrał. Rumak, jakby wyczuwając, iż nie są tutaj mile widziani, parsknął i rzucił się galopem przed siebie.
          Eunice nigdy nie wróciła na farmę. Próbowała odnaleźć Sawyera Courtrighta, jednak po długich poszukiwaniach okazało się, iż zmarł kilka lat wcześniej, podczas wybuchu epidemii. Od tamtej pory Eunice pogodziła się z losem samotnego wędrowca, imającego się każdej pracy i żyjącego za psi grosz.
          Dopiero kilka lat później, panna Courtright spotkała na swej drodze Thelmę Longeley, która wróżyła przechodniom z dłoni i sprzedawała indiańskie talizmany. Kiedy przepowiedziała Euni przyszłość pełną nowych wyzwań i dała dziewczynie w prezencie amulet, kowbojka roześmiała się i poczęstowała staruszkę swoim prowiantem. Gdy Eunice podzieliła się z Thelmą historią swojego życia na farmie, staruszka opowiedziała jej o kolejach losu, które sprawiły, iż została wędrowną szamanką.
          Następne tygodnie kobiety spędziły razem, przemierzając amerykańskie stepy. Niedługo później natrafiły na grupę wyrzutków. "Watahę kojotów". Patrząc na nich wiedziały, iż obozowisko tej gromady tak różnych, a jednocześnie tak podobnych do siebie ludzi jest jedynym miejscem, w którym będą mogły odnaleźć cząstkę dawno utraconego domu. Eunice i Leotie zdecydowały się dołączyć do watahy.

thellopng_qwrxrqq.png

thelmjpg_qwrxrqr.jpg

Čante wašte hokšila
Ake ištima
Haŋhepi kiŋ wašte
We-ke-he-yo-yee.

          Leotie Taleyesva, w języku Indian "kwiat prerii", piękna córka mężnego wojownika z plemienia Tsalagi, powszechniej znanego jako plemię Cherokee. Wychowana w zgodzie z naturą oraz pradawnymi obrzędami przez Hialeah, uduchowioną szamankę i troskliwą matkę. Miała czterech starszych braci i jednego młodszego, z którym dogadywała się najlepiej. Chea Sequah, czerwony ptak, nie był zręcznym myśliwym jak jego bracia, lubił natomiast przesiadywać z Leotie, zbierać zioła, przygotowywać wywary, które oboje uznawali za magiczne, i przyglądać się, jak Hialeah naciera rannych wojowników maściami i poi miksturami o paskudnym zapachu, dzięki którym nieszczęśnicy prędko odzyskiwali zdrowie. Leotie do dziś wyrzuca sobie, iż sprowadziła brata na niewłaściwą drogę.
          Kiedy nadszedł dzień inicjacji, Che Sequah, jak każdy chłopak, który miał nareszcie przemienić się w mężczyznę, zniknął wraz z ojcem w gęstwinie lasu. Przebieg inicjacji jest dla każdego chłopca wielką niewiadomą, jednak przepis na dorosłość od wieków pozostawał niezmienny - ojciec doprowadzał syna na sam środek lasu, zawiązywał mu oczy i sadzał na pieńku. Zadaniem młodego śmiałka było samotnie przetrwać noc, nie zdejmując opaski i nie wstając z pieńka. Tylko on, las, ciemność, niebezpieczne zwierzęta. I ogromny strach. Gdy nadchodził świt, a chłopiec czuł na twarzy promienie wschodzącego słońca, mógł zdjąć opaskę. Mrużąc oczy i rozglądając się dookoła, zauważał, iż jego ojciec siedzi pod pobliskim drzewem, i prawdopodobnie spogląda na syna z dumą. Ojciec pilnował syna całą noc, czuwał, aby nic złego nie przytrafiło się jego dziecku.
         Jednak Che Sequach nie mógł o tym wiedzieć. Minęła już północ, kiedy usłyszał ryk dzikiego zwierzęcia, z przerażeniem zdarł z oczu opaskę i chwycił za przytroczony do przepaski nóż. I wtedy to zobaczył. Zdumioną twarz ojca. Zdumienie po chwili przerodziło się w rozczarowanie, a rozczarowanie w smutek.
          Leotie nigdy więcej nie zobaczyła Che Sequacha. Wojownik, który nie przeszedł inicjacji, zostawał wyrzutkiem. Mógł wrócić do wioski, lecz jego status społeczny spadał do rangi niewolnika, których Tsalagi posiadało zdecydowanie zbyt wielu, będąc plemieniem przejmującym znaczną część zwyczajów białego człowieka. Jednym było jednakże czynienie niewolników z zaprzysięgłych wrogów, a drugim podporządkowywanie sobie braci mieszkających za rzeką, których Tsalagi uważali za gorszych i prymitywnych. Plemię Cherokee faktycznie było bardziej wykształcone i rozwinięte niż pozostałe plemiona, jednak niewątpliwie miało problem ze swoim poczuciem wyższości. Honor i dobre imię wojownika były dla Cherokee jednymi z najwyższych wartości. Możliwe, iż mając to na uwadze, Che Sequach nie chciał przynosić dyshonoru ojcu, wodzowi jednego z siedmiu klanów Tsalagi, a może po prostu zadecydował, iż wybranie wygnania będzie dla niego opcją łagodniejszą w skutkach. Czymkolwiek nie byłby motywowany, od tamtego dnia Leotie miała tylko czterech braci, wspaniałych wojowników, będących wzorem odwagi i męstwa. I czasem miała wrażenie, że tylko ona pamięta, iż kiedyś było inaczej.
          Natura była jej domem. Znała każdy zakamarek pobliskich kniei, a szum rzeki i świst wiatru, prześlizgującego się pomiędzy liśćmi drzew były niczym melodia jej ulubionej piosenki. Z czasem przejmowała więcej i więcej obowiązków matki, a mieszkańcy wioski zaczynali coraz bardziej ufać jej umiejętnościom. Leotie wyszła z mąż i urodziła córkę, której nadała imię Inola, czarny lis.
          Nadszedł jednak feralny rok 1838. Biali ludzie odkryli złoto na terenie Georgii, a plemię Cherokee zostało zmuszone przenieść się na Terytorium Indiańskie w stanie Oklahoma. Wędrówka, po latach nazwana "Marszem Śmierci", odebrała Leotie męża i córkę. Mohe zginął w boju, podczas potyczki z innym plemieniem, a Inola zmarła, zapadłszy na nieznaną dotąd Indianom chorobę. Wielu utraciło życie z powodu epidemii w trakcie podróży "Drogą Łez". Kiedy dotarli w końcu do swojego celu, Leotie oddała się w pełni szamańskiemu powołaniu, rzucając się w ramiona rytualnych praktyk i nieco dziwaczejąc. Tsalagi, uważając się za lepszych od innych indiańskich plemion, wraz z Chickasaw, Choctaw, Creek i Seminole utworzyli organizację Pięciu Cywilizowanych Narodów.
          Kiedy zaczęli otwarcie i głośno popierać niewolnictwo oraz z przytłaczającą wyższością odnosić się do innych plemion, Leotie uznała, iż jest zdecydowanie za stara, by patrzeć, jak jej bracia mordują innych jej braci tylko dlatego, że jedni uważają, iż nabrali więcej ogłady i bardziej podobni są do białych ludzi. Leotie opuściła plemię i tytułując się jako Thelma Longley, udała się na wieczną wedrówkę, która zakończy się dopiero, gdy odnajdzie zbłąkaną duszę Che Sequacha lub kiedy jej własna dusza uzna, iż wystarczająco długo zabawiła w swym materialnym ciele i nadszedł czas na kolejną podróż. Lecz tym razem będzie to podróż do znacznie odleglejszego, niematerialnego świata.

Ostatnio edytowany przez Evaine (2018-12-27 18:06:43)

Offline

#7 2018-11-25 16:14:52

Angelue
Administrator
Windows 7Chrome 70.0.3538.102

Odp: Prairie Coyotes

ul3veOb.png

Słońce wznosiło się nisko nad horyzontem przedzierając przez mgłę i drzewa. Obwieszczało początek dnia. W obozie skrytym głęboko w lesie mimo nieludzkiej pory, życie już się obudziło. Garnki szczękały, tu i ówdzie rozlegały się nieco rozespane z brzmienia rozmowy dorosłych, a znad pobliskiego strumienia unosiły się pluski i dziecięce śmiechy przy wtórze cichego rżenia pasących się w pobliżu koni. Miles siedział na rozkładanym krzesełku w górze strumienia mając oko na cały obóz i - mimo pokerowej twarzy – ciesząc się w duchu panującą atmosferą. Było tak spokojnie. U jego stóp leżał kubek smoliście czarnej, parującej kawy, a także wiadro z ciepłą wodą, w której ogrzewał wędzidła dla koni. Właśnie skończył pieczołowite sprawdzanie strzał podarowanych mu przez Wambleeskę . Szykował się na polowanie – ostatnio przędli cienko, przez co musieli zaopatrywać się samodzielnie, zamiast kupować gotowe produkty w mieście. Był praktycznie gotowy, czekał tylko na Riley. Wolał samotne polowania, ale tak wyszło z ich rozmowy, że teraz miała jechać z nim. Umilał sobie czas nucąc pod nosem „Listen to the Mocking Bird” i natłuszczając siodło. Był to właściwie najcenniejszy element dobytku każdego z nich. Dobre siodło kosztowało nieraz więcej niż koń – dlatego też dbało się o nie i w razie zmiany konia – siodło zazwyczaj zachowywało.
Usłyszał nadchodzącą Riley, lecz nie przerwał ani nucenia, ani konserwacji sprzętu.
    - A więc to jest twój sekret? – zagadnęła poprawiając pas – wabisz na te zwierzęce pomruki niczego nie spodziewające się sarenki?
    Miles mimowolnie się uśmiechnął.
    - Te zwierzęce pomruki były kiedyś najlepszym głosem w całym Wyoming – odparował sięgając po wciąż parzący kubek kawy.
    - Nie wierzę. Piosenkę w twoim wykonaniu poznaję po słowach, bo po melodii się nie da – skwitowała kolorowa żartobliwie, kucając nad strzałami – bawimy się w Indian?
    - Wambleeska nalegał, by nie robić w lesie hałasu. W sumie mądrze, nie przepłoszymy wystrzałami zwierzyny – Carter skinął głową dzieciakom wracającym znad jeziora. Wyraźnie były podekscytowane czymś co niosły – sądząc po wędkach, udało im się złowić parę ryb. Na samym końcu snuł się smętnie mały Tommy ze złamaną swoją wędką. Miles obiecał sobie w duchu sprawić mu nową na pocieszenie. Może to z powodu skojarzenia z jego własnym synem, ale po prostu miał do dzieciaka szczególną słabość. Jego matka również była porządną kobietą – może nawet by spróbował nawiązać z nią bliższą relację, gdyby wspomnienia zblakły i stare rany się zagoiły.
    - No dobrze, panie śpiewaku. Ruszamy? – Riley otrząsnęła go z rozmyślań.
    - Wzięłaś prowiant? – mężczyzna pozwolił temu pytaniu znacząco wybrzmieć – przydałoby się też po drodze sprzedać te skórki królików, które wczoraj chłopcy upolowali.
    Jones wyjęła z wiadra wędzidło dla swojego konia – czekam – oświadczyła krótko zabierając się do oporządzenia zwierzęcia.
Miles wstał zabierając ze sobą kubek kawy i ruszył w kierunku ich mobilnej spiżarni znajdującej się na wozie. W niej przechowywali zapasy (nie było ich tego dnia zbyt dużo), a także skóry zwierząt, na których można było się nieźle dorobić. Poranek był chłodny i mężczyzna odczuwał to w stawach – zwłaszcza w niegdyś kontuzjowanym prawym kolanie – co zmuszało go do lekkiego kuśtykania. Kiedyś jeszcze był zażenowany swoim brakiem pełnej sprawności, lecz zdążył już się pogodzić z przypominającą im o sobie raz po raz śmiercią. Lata nie te, człowiek się starzał… Miles uważał, że i tak był w dobrej kondycji. Wzrok miał doskonały, strzelcem również był całkiem dobrym, a i siłę w rękach miał niczego sobie. Zwłaszcza na koniu nie miał sobie równych. Nie obciążał wtedy tak mocno nóg.
W ich spiżarnianym wozie nie było ani skórek, ani królików. Miles odkaszlnął okładając kubek po kawie obok miski do zmywania naczyń, po czym ruszył w stronę namiotu, który dzielił ze swoim bratem, Cuthbertem. Dobrze wiedział, kto miał wczoraj zająć się królikami. Po drodze pozdrowił ruchem głowy starusieńką Thelmę pijącą jakiś wywar. Wszyscy zgodnie powtarzali, że kobieta na swoich ziółkach przeżyje ich wszystkich.
W namiocie zastał jedynie ulubioną wełnianą marynarkę Cuthberta. Na szczęście jego gromki głos - będący specyficzną mieszanką akcentu irlandzkiego i amerykańskiego - rozniósł się po całym obozie, obwieszczając wszystkim wokół, że już wstał. Znacznie to ułatwiło odnalezienie go Milesowi. Mężczyzna ruszył za nim będąc zmuszonym do przysłuchiwania się coraz to sprośniejszym zwrotkom przerobionego „Our Goodman*”. Okazało się, że znajdował się w dole strumienia, gdzie mógł płukać mięso bez ryzyka, że ktoś będzie miał tę nieprzyjemność kąpać się w wodzie zmieszanej z krwią. Całe dłonie, jak i rękawy kombinezonu do spania miał upaprane króliczą juchą i wraz ze zjeżdżającymi mu z bioder spodniami oraz plączącymi się gdzieś przy kolanach szelkami, stanowił obraz, jakiego lepiej, by kobiety nie musiały oglądać. Dlatego też nie bardzo się podobało Milesowi, że młodzieńcowi towarzyszyła 14-letnia Sophie. Dziewczę weszło w okres dojrzewania już jakiś czas temu i wyraźnie interesowało się młodym Carterem oraz Jimem – ku niezadowoleniu jej ojca. Nie, żeby którykolwiek z młodzieńców traktował ją poważnie. Gdy Cuthbert doszedł do „What's this thing here in you where my old thing should be? Oh you darn fool, you damn fool, you son-of-a-bitch said she, It only is a candlestick my mother sent to me.”, Miles uznał za stosowne przerwać ten popis – choć to i tak była już końcówka.
    - Skończ, uszy więdną – musiał krzyknąć, by przebić się przez głos brata. Trzeba było mu przyznać, że parę w płucach to młody Carter miał – biorąc pod uwagę, iż był w grupce mężczyzn, która poprzedniego dnia postanowiła opróżnić całkiem spory zapas whiskey.
Cuthbert ostentacyjnie dokończył piosenkę, po czym wyprostował się próbując zakrwawionym nadgarstkiem poprawić kapelusz typu trilby, który zsunął mu się na nos, bez brudzenia go.
    - Dzień dobry, panie Carter – przywitała się grzecznie dziewczyna, po czym wstała i znacznie mniej grzecznie, a bardziej zuchwale poprawiła młodzieńcowi nieszczęsny kapelusz. Cuthbert żartobliwie wykonał gest, jakby odganiał sprzed nosa muchę. Miles w duchu uznał, że chłopak ma szczęście, że ojciec dziewczyny tego nie widział.
    - Zmykaj stąd, Sophie – nakazał starszy z braci patrząc z naganą jednak nie na nią, a na Cuthberta.
    - Mam tu herbatę dla nas… - zaprotestowała delikatnie dziewczyna. Miles podniósł jeden z kubków i bezczelnie wziął sobie z niego łyka. To był dla niej wystarczający sygnał, że powinna się oddalić. Miles obstawiał, że pewnie poszła poszukać Jima.
    - Masz szczęście, że jej ojciec tego nie widział – skwitował krótko Miles kucając nad rozciągniętymi na trawie, wewnętrzną stroną do góry, króliczymi futrami. Młodzieniec na własne szczęście porządnie je oczyścił z resztek mięsa i tłuszczu.
    - Och, daj spokój. Czy ktoś to traktuje poważnie? – mruknął chłopak oddzielając kilkoma ruchami noża kolejne futro od zwierzęcia. Gdy je strzepnął, parę kropel poleciało na Milesa.
    - Wszyscy oprócz ciebie. Doigrasz się, a wtedy będę tylko patrzył – odparł ocierając twarz cierpliwie. Młodszy Carter uznał za stosowne nie ciągnąć tej dyskusji. Miles wziął od niego futro i zaczął je oczyszczać, by przyspieszyć robotę. Naprawdę nie było sensu robić chłopakowi kazań o wykonywaniu obowiązków na ostatnią chwilę. To i tak było bezcelowe, a Miles szanował swoje gardło – zwłaszcza w takie chłodne poranki. Gdy skończyli, Miles pozbierał wszystkie futra, a Cuthbert zaczął zbierać truchła królików na jedną kupkę najwyraźniej uznając, że jego robota jest zakończona.
    - Mógłbyś je poćwiartować – zaproponował starszy – wiesz, że kobiety tego nie lubią i narzekają, że im się nie pomaga przy obiedzie.
    - Nie tylko one tego nie lubią – skwitował skwaszony Cuthbert podnosząc z powrotem królika, którego przed chwilą odłożył. Naciął okolice zadnich łap i wybił je ze stawów z nieprzyjemnym chrupnięciem. Miles udał, że nie słyszał jego komentarza. Młodszy Carter zawsze z radością się rwał do roboty – jeśli tylko nie była ona związana z codziennymi, nudnymi obowiązkami.
    Pozostało tylko zabranie prowiantu, więc Miles przyspieszył kroku. Domyślał się, że Riley będzie mu suszyć głowę pół drogi, że najpierw sam pospiesza, a potem tak się guzdra. Minął go José w towarzystwie paru innych mężczyzn. Meksykańczyk miał zaciętą minę, ale Carter niespecjalnie zwrócił na to uwagę. To była typowa mina José.
    Gdy zabrał prowiant z wozu, zdołał jeszcze usłyszeć głos swojego brata:
    - Odkąd mogłem usiedzieć na koniu, spędzałem owce. O to się nie martwcie.
    - Całą robotę odwalał za ciebie pies – uznał za stosowne to głośno skomentować. Cuthbert stojący z Josém i jego grupką pokazał bratu stosowny gest. Miles wyszczerzył zęby pozdrawiając go uniesieniem ręki, po czym wrócił do Riley czekającej na niego z rękami opartymi na biodrach. Konia miała już osiodłanego, więc Miles bez chwili zwłoki oporządził również swojego gniadosza. Dopiero, gdy usiadł w siodle i razem z dziewczyną ruszyli, tknął go lekki niepokój, co też mężczyźni w obozie planują.

*

Our Goodman - melodia taka sama, jak w Seven Drunken Nights, z kolei tekst piosenki w wersji Uncle Mike dla ciekawskich tu.


Dziwne, u mnie działa.

Offline

#8 2018-11-27 19:15:43

Angelue
Administrator
Windows 7Chrome 70.0.3538.110

Odp: Prairie Coyotes

Cuthbert Carter

     Szykowała się szybka, niezapowiedziana akcja. José nie musiał nawet specjalnie wchodzić w szczegóły, by Cuthbert z miejsca się zgodził na udział. Wystarczyła mu informacja, że mają ukraść z pobliskiego rancza bydło, na które José  znalazł kupca. Była mowa o stadzie liczącym koło setki. Taki interes mógł oznaczać koniec ich problemów finansowych na dobre parę miesięcy. Carter już miał w głowie wizję ich triumfalnego powrotu z pieniędzmi.
     - Bien, amigo - skomentował José z wyraźnym zadowoleniem. Miał mocno hiszpański akcent i nie wszystkie słowa wymawiał poprawnie - dokończ co robisz i się przygotuj. Widzimy się przy koniach.
Cuthbert uwinął się z ćwiartowaniem królików w ekspresowym tempie. Wypłukał ręce z krwi puszczając przy tym z zimna siarczyste wiązanki przekleństw. Dłonie miał tak zgrabiałe, że miał wrażenie, iż nie da rady nawet zgiąć palców. Pospiesznie zdjął z siebie zakrwawiony kostium do spania, po czym naciągnął na siebie, cieplejsze od zwykłych spodni, robocze jeansy i cienką, skórzaną kurtkę podbitą kożuchem. Ubieranie jego ulubionego, charakterystycznego zestawu, jakim był kapelusz trilby, czerwona chusta na szyi i granatowa, wełniana marynarka w kratę, nie byłoby zbyt mądrym pomysłem. Kręcili się w końcu w tej okolicy już od paru tygodni. Gdy się ogarnął, zaniósł poćwiartowane króliki do polowej kuchni znajdującej się koło spiżarni. Parę kobiet już się tam krzątało, a z nimi również Wambleeska, który pomagał przy co cięższych zadaniach. Cuthbert pozdrowił go, nie wspominając ani słowa o planowanej akcji. Przeczuwał, że Siuks nie popierałby ich działań. Uznał również, że José nie bez powodu podchodził do poszczególnych osób, by spytać o ich udział. Gdyby był pewny, że nikt nie zbojkotuje jego pomysłu, mówiłby o nim na forum całej sitwy.
Postawił miskę z królikami na blacie obok Clarity Rogers. Dziewczyna obierała ziemniaki i była tą czynnością tak zajęta, że nawet na niego nie spojrzała. Cuthbert by jej nie zaczepiał, gdyby nie zauważył, że ma włosy spięte ozdobną spinką, którą podarował jej swego czasu, kiedy oboje byli pod mocnym wpływem whiskey. Użyła jej chyba pierwszy raz.
     - Ładnie wyglądasz - skomplementował dziewczynę odgarniając jej opadający kosmyk włosów za ucho. Spodziewał się jakiejś miłej odpowiedzi, ale się przeliczył. Panna Rogers cofnęła głowę z wyraźną irytacją.
     - Czy ty dotykasz moich włosów łapami, którymi ćwiartowałeś mięso? - spytała oskarżycielsko. Wambleeska i reszta kobiet dziwnym trafem znaleźli sobie zajęcie gdzieś indziej.
     - Umyłem je - odparł Cuthbert obronnie pokazując na dowód dłonie z obu stron. Dziewczyna rzuciła na nie okiem i nieco się uspokoiła, gdy przekonała się, że mówi prawdę.
Ich relacja była dość specyficzna. Tak naprawdę niewiele ze sobą rozmawiali. Łączyło ich upodobanie do alkoholu i jakkolwiek Carter najbardziej lubił pić w towarzystwie swoich najbliższych kumpli - Jima i Tahetona, tak często już po wypiciu wdawał się w różnego rodzaju przekomarzanki z Clarity, której najwyraźniej również się to podobało. Czasem po takiej grze wstępnej zdarzało im się pójść gdzieś na ubocze, by następnego dnia zachowywać się, jakby do niczego nie doszło.
     - Dzięki za króliki. Miło, że pomyślałeś - mruknęła znacznie łagodniej. Cuthbert poczęstował dziewczynę firmowym uśmiechem. Nie pisnął ani słówka, że to Miles nalegał, aby to zrobił.
Postał przy niej jeszcze chwilę rozmyślając, o co jeszcze by tu ją zagadnąć. Alkohol zawsze im ułatwiał kontakty. Jej kapryśność wobec niego była w odczuciu Cuthberta dziwna i znacznie utrudniała wzajemną komunikację. Pod wpływem łatwiej było wszystko obrócić w żart, nie traktować wielu słów zbyt poważnie.
Clarity spojrzała na niego wyczekująco.
     - Może zechcesz pomóc mi obrać ziemniaki? - zaproponowała robiąc miejsce obok siebie. Carter odchrząknął z zakłopotaniem.
     - Zrobiłbym to, ale właśnie ruszamy... na mały wypad.
     - Jasne - skwitowała sarkastycznie dziewczyna. Jeśli przed chwilą sprawiała wrażenie mu przychylnej, już przestała - co to za ważny wypad?
     - Opowiem ci, gdy wrócimy. Coś dobrego - zapewnił ją znów obrastając w piórka.
     - Tylko nie zróbcie nic głupiego - skwitowała zgryźliwie.
Cuthbert posłał jej teatralnego całusa, po czym ruszył pospiesznie w stronę koni. Po drodze zgarnął swój nieodłączny obrzyn i lepszy na dalsze dystanse karabin.
Przy koniach znajdowało się już paru mężczyzn łącznie z Tahetonem, który oporządzał krępego mustanga. Cuthbert przywitał się ze wszystkimi i przywołał do siebie swojego konia. Mógł z dumą powiedzieć, że był to jeden z najpiękniejszych koni w ich stadku. Koń był rasy arabskiej i tylko Jim oraz Taheton wiedzieli, w jakich okolicznościach go zdobył. Wszystkim powtarzał, że wygrał go w grze w pokera. Rzeczywistość wyglądała nieco inaczej - zdobył konia w nie do końca uczciwym pojedynku z jego poprzednim właścicielem. Zamiast wystrzelić prawą ręką z colta, wystrzelił lewą z obrzyna, czego mężczyzna zupełnie się nie spodziewał. Miał szczęście, że przeżył i obrzyn nie odstrzelił mu połowy czaszki. Z kolei koń powędrował do nowego właściciela i od tego czasu stanowił jego powód do dumy.
     - Podrywałeś pannę Rogers na trzeźwo? - zakpił Jim, który właśnie przyszedł, bawiąc się ostentacyjnie rewolwerem.
     - Gdybyś widział to co ja, też byś podrywał - odparował Cuthbert dociągając popręg.
     - Ciekawe, dlaczego w takim razie ona na trzeźwo odnosi się do ciebie w ten sposób - skwitował Taheton niewinnie.
Dalsze rozmowy przerwało im przybycie José'a w towarzystwie wiecznie milczącego i gburowatego osiłka, Mosesa (Miles lubił z nim współpracować dzięki jego milczeniu) oraz o dziwo, Eunice. W ich obozie kładziono nacisk na równość bez względu na płeć czy rasę, ale obecność kobiety przy niektórych czynnościach typowych dla mężczyzn, mimo upływu lat, wciąż dziwiła.
Wyruszyli w osiem osób, odprowadzani zaciekawionymi spojrzeniami Sitwy.
Podróż w stronę rancza miała trwać dobre półtorej godziny. José po drodze objaśnił im jaki jest plan.
     - Dziś szanowny pan Jenkins ma dostawę byków rozpłodowych. Zbierałem informacje i wiem, że nie uzbrajają się specjalnie, gdyż w okolicy panuje niska przestępczość - mężczyzna pozwolił sobie na uśmiech pod wąsem - lepiej nie dopuścić do tego, by ktoś dotarł do rancza zaalarmować Jenkinsa, że spieprza mu przesyłka. Przejmujemy stado szybko i ładnie i pędzimy w stronę torów, gdzie ma na nas czekać z wagonami kupiec. To będzie godzina drogi, więc potrzebujemy dobrych strzelców na tyłach, gdyby postanowiono za nami posłać pościg - w tym momencie Taheton, Cuthbert i Jim popatrzyli po sobie znacząco, mimo, że tylko ten ostatni był naprawdę dobrym strzelcem - ma zapłacić natychmiast, więc gdyby próbował numerów, wiecie co robić - gdy Moses przytaknął, José uznał za stosowne dodać - nie zabijamy go rzecz jasna. Z trupami ciężko się robi interesy.


Dziwne, u mnie działa.

Offline

#9 2018-12-10 01:23:42

Arbalester
Szeryf Depeszy
Windows 7Chrome 70.0.3538.110

Odp: Prairie Coyotes

lqdQvT4.png

KLujbIH.pngDzień zapowiadał się pięknie - Jim mógł to stwierdzić, bo przez senny koszmar zbudził się przed świtem i już nie mógł zasnąć, toteż zabrawszy gruby koc, położył się kawałek od obozowiska na glebie i oglądał, jak niebo z granatu przybiera powoli szaroburą barwę, a potem zaczyna się złocić. Uśmiechnął się, kiedy promienie słoneczne poczęły rozpraszać zalegającą nad ziemią mgłę, a z obozu dobiegały głosy świadczące o coraz liczniejszych przebudzonych. Pozwolił sobie jeszcze trochę się poobijać, czując wyjątkowy wewnętrzny spokój; wszystko jako tako układało mu się teraz w życiu i cieszyło go to niezmiernie. Mógłby pewnie zamknąć teraz oczy i usnąć, ale nie chciał tracić tego widoku i ani jednej chwili z tego poranka.
KLujbIH.pngPoczuł ssanie w żołądku; jako chłopak w tym wieku pożerał konkretne ilości jedzenia i organizm już się upominał o swoje. Podnosił się właśnie, kiedy podbiegła do niego Sophie, lekko naburmuszona. Posadziła cztery litery na wolnym skrawku koca, nie pozwalającym tym samym Jimowi się oddalić. Oparł się łokieć na kolanie, a głowę na dłoni i spojrzał na dziewczynę wyczekująco, spodziewając się narzekania. A taki był ładny poranek!
KLujbIH.png- Dzień dobry, Jim - zaczęła grzecznie, bezwiednie poprawiając poły sukienki.
KLujbIH.png- Istotnie dobry, Sophie - odpowiedział, uśmiechając się zachęcająco.
KLujbIH.png- Siedziałam z Cuthbertem, bo jeszcze nie dano mi nic do roboty, a wiesz, że z nim się przyjemnie spędza czas.
KLujbIH.png- A-ha - potwierdził, dusząc w sobie rozbawienie.
KLujbIH.png- To przyszedł Miles i mnie wygonił, jakbym była jakimś małym dzieckiem - mówiąc to, Sophie wydęła policzki, zupełnie jak małe dziecko.
KLujbIH.pngJim roześmiał się krótko i dobrodusznie, wstając i pokazując jej, by poszła w jego ślady. Pomogła mu złożyć koc, nim zarzucił go sobie na ramię. Razem skierowali się w stronę obozu, a po drodze Wild tłumaczył jej, żeby przestała ulegać czarom młodszego Cartera, bo jej w końcu złamie serce. Dziewczyna zdawała się przyznawać mu rację, ale chłopak i tak wiedział, że prędzej czy później historia znów zatoczy koło. Westchnął, kiedy doszli do obozu.
KLujbIH.png- Myślisz, że w miasteczku będzie czekała na mnie jakaś piękna, miła dziewczyna? - rozmarzył się, zapatrując znów w niebo.
KLujbIH.png- Aha, jak cię nogi do burdelu poniosą.
KLujbIH.pngZ pobliskiego namiotu wyłoniła się Riley, jak zwykle z uszczypliwym uśmieszkiem na twarzy. W rękach trzymała wielkie wiadro z gorącą wodą (nie wiem po co, ale dla efektu niesie). Jim zamiast odeprzeć jej atak, wyciągnął ku niej ręce, aby pomóc, ale ona cofnęła się, kręcąc głową.
KLujbIH.png- Idź lepiej do Tahetona, chciał coś od ciebie.
KLujbIH.pngWild wyszczerzył do niej zęby.
KLujbIH.png- Jak to miło, że przekazujesz mi wiadomość, Riley.
KLujbIH.pngUkłonił się pompatycznie, na co Jones wywróciła tylko oczami i poszła w swoją stronę. Chłopak odprowadził ciemnoskórą wzrokiem, obserwując, jak hardo i stabilnie niesie ciężkie wiadro. Cóż, tu kobiety musiały umieć sobie radzić. Wzruszył ramionami i rozpoczął poszukiwania Tahetona. Długo to nie zajęło; chłopak, wraz z innymi mężczyznami, oporządzał swojego konia. Jimmy delikatnie położył dłoń na chrapach zwierzęcia, a te parsknęło, jakby zirytowane. Kawał wspaniałego konia. Mustang osobiście złapany i wychowany przez Tahetona. Przyjaciel zawsze go za to podziwiał. Kiedyś tyle się nasłuchał jego opowieści o dzikich koniach, że wreszcie wyprosił u niego polowanie na własnego. Chociaż Indianin natłukł mu go głowy kawał wiedzy, wysiłki spełzły na niczym. Mimo tego nie został wyśmiany, a pocieszony krzepkimi słowami.
KLujbIH.pngWychylił się teraz do niego, trzymając rękę na szyi mustanga.
KLujbIH.png- Riley mówiła, że coś potrzebujesz ode mnie?
KLujbIH.png- Tak jakby - odpowiedział Taheton, uśmiechając się łobuzersko. - Szykuje nam się akcja.
KLujbIH.pngJim natychmiast się podekscytował.
KLujbIH.png- Poważnie? Jaka? Gdzie? Duża? Co będziemy robić? Wszyscy z nami idą? To chyba znaczy, że duża? A czy...
KLujbIH.png- Imponujące, ile potrafisz wyrzucać z siebie słów - westchnął Indianin, nie tracąc jednak humoru. - Zaraz wszystkiego się dowiesz.
KLujbIH.png- Wreszcie coś się dzieje! - zawołał radośnie Wild.

KLujbIH.pngPoszło gładko. Ochrona nawiała praktycznie od razu, nie musieli nawet zbyt wiele strzelać. Jego dwaj najbliżsi przyjaciele jechali kawałek przed nim w nierównych odstępach, bo główną robotę z trzymaniem bydła w ryzach robiła reszta grupy. Tętent kopyt huczał głośno, ale Jim nie widział nikogo w zasięgu wzroku. Tamci dali nogę tak prędko, że aż żal było patrzeć. Chłopak uśmiechał się teraz pod nosem. Dzień nadal nie stracił nic ze swoich pięknych barw.
KLujbIH.pngPrzemierzyli już ponad połowę trasy, dystans między nim a resztą zwiększył się. Właśnie doszedł do wniosku, że powinien nadgonić, kiedy obejrzał się kolejny raz, tknięty przeczuciem; a może gdzieś dostrzegł lub usłyszał blady sygnał. Widział trzy sylwetki pędzące w ich stronę oraz więcej mniejszych za nimi. Natychmiast spiął konia i zawołał do pozostałych, ale przez cały ten hałas nie dosłyszeli go. Dystans mu nie pomagał, a Taheton jak na złość próbował zrównać się z Cuthbertem. Jim krzyknął raz jeszcze i wreszcie jego głos przedarł się do ich uszu. Obaj odwrócili się jak na komendę i wtedy padł strzał, a za strzałem na ziemię padł Indianin.
KLujbIH.pngJimowi serce waliło w piersi jak oszalałe, ale nawet nie dopuścił do siebie myśli, że przyjaciel zginął na miejscu. Dogonił go i zeskoczył z konia. Taheton oddychał, choć bardzo ciężko. Kula trafiła w brzuch. Z ust leciała mu krew. Wild nie wiedział, jak bardzo zły to znak. Gdzieś w oddali słyszał przekleństwa Cutha. Kolejny strzał. Carter zawrócił do nich. Krzyczał do Jima, kiedy ten próbował mu powiedzieć, że musi zabrać Tahetona na swojego konia. Strzał. Koń razem z Cuthbertem przewrócili się zaraz obok Jimmy'ego, broń trzymana przez pierwszego wystrzeliła tuż obok ucha drugiego. Szum. Stłumione wystrzały. Wściekła twarz Cartera i kolejny strzał, we własnego konia. Razem zdołali wrzucić Indianina na siodło jego konia, a za nim wskoczył Carter. Jim prędko poszedł w jego ślady, dosiadając swojego. Oddał parę strzałów, dwa trafiły w cele. Reszta grupy rozpędzała bydło, by ułatwić im ucieczkę. Jim niewiele słyszał, czasem strzelał za siebie, ale jedyne, na czym naprawdę skupiał uwagę, była krew spływająca po ciele Tahetona.

KLujbIH.png- Wy do reszty zdurnieliście! - krzyczała, uderzając go raz po raz otwartą dłonią w pierś. Za którymś razem całkowicie zabarwiła ją krwią, ale nawet tego nie zauważyła. Krwią Tahetona, którą przesiąknęła jego koszula. - Macie ogromne szczęście, że na tym się skończyło!
KLujbIH.pngNa te słowa Jim spojrzał jej groźnie w oczy, choć do tej pory unikał bezpośredniego kontaktu wzrokowego.
KLujbIH.png- Nie patrz tak na mnie! Jego krew jest na waszych rękach! - kontynuowała tyradę, a on śledził wzrokiem jej szkarłatną dłoń. Nie słyszał jej najlepiej, a i tak była nieznośnie głośna. - Co wy sobie myśleliście?! I ty?! Mówiłam ci, że jeśli nie oprzytomniejszesz, źle się to skończy! Tym razem trafiło w twojego przyjaciela. Myślisz, że kiedy kula wyląduje w twoim łbie?
KLujbIH.png- Riley. - Matka dziewczyny wtrąciła się ostrym głosem. - Wystarczy. Pomóż nam.
KLujbIH.pngRiley zacisnęła usta, pociągnęła nosem i pochyliła się nad Indianinem, dołączając do dwóch innych kobiet, które czyściły z krwi ciało Tahetona. Krwi było dużo. Wszystko to, co powinno płynąć w jego ciele, wyciekło na zewnątrz przez dziurę w brzuchu.
KLujbIH.pngJim spojrzał dalej. Carterowie i paru innych mężczyzn prowadziło żywą dyskusję, choć Cuthbert niewiele mówił. Ich nie słyszał prawie wcale, ale nie wiedział, czy to przez ciągły szum w uchu, czy też po prostu nie unosili głosów. Nagle poczuł się mocno przytłoczony wszystkimi wydarzeniami, jakby ktoś podciął mu nogi. Zaczął iść przed siebie, aż nie dochodziły go żadne odgłosy, tylko szum. Usiadł na ziemi i ukrył twarz w dłoniach.
KLujbIH.pngKoszmary, jak nie może dogonić pędzącego przed nim jeźdźca, miały go nawiedzać po nocach jeszcze długie lata.


2tlGTsD
"We are writers, my love. We don't cry.
We bleed on paper.”

Offline

#10 2019-10-09 22:25:11

Angelue
Administrator
Windows 7Chrome 77.0.3865.90

Odp: Prairie Coyotes

ul3veOb.png

KLujbIH.pngWyruszyli z Riley w głąb lasu. Większość czasu byli rozdzieleni. Miles starał się używać łuku podarowanego mu przez Wambleeskę. Z trafianiem w drzewa sobie radził, ale nie był pewny, jak sprawa będzie wyglądać przy strzelaniu w żywą zwierzynę - zawsze starał się oddawać strzały pozbawiające życia szybko i bezboleśnie, ale nie miał z łukiem aż takiego obycia. Z drugiej strony nie chciał stawiać na nogi całego lasu strzałami z broni palnej.
Zeszło mu na polowaniu parę godzin. Niestety nie obyło się bez dobijania zwierzęcia nożem. Las był tak gęsty, że Miles był zmuszony prowadzić konia z ziemi z powrotem do ich umówionego miejsca. Riley jeszcze nie było, więc Miles postanowił w oczekiwaniu na nią pozbierać w najbliższej okolicy grzyby. W czasach, gdy miał jeszcze dom i rodzinę, to było ich wspólną tradycją. Teraz była to czynność, na którą rzadko kiedy miał czas, a która bardzo go uspokajała  i zakotwiczała tu i teraz. Skupienie się na wypatrywaniu kapeluszy grzybów spomiędzy liści i towarzyszący temu spokój sprawiały, że wszelkie inne myśli odpływały w siną dal. Na co dzień starszy Carter mógł się wydawać spokojny i pogodzony ze swoim losem, ale prawda była taka, że wciąż nosił w sobie poczucie pustki i bezsensu. Starał się utrzymywać pozory dla młodszego brata i reszty sitwy, która znajdowała w nim oparcie. Czasem sam wierzył w to, że już się z tym uporał.
KLujbIH.png- Miles? - głos Riley przedarł się w końcu spomiędzy drzew.
KLujbIH.png- Jestem tu - odparł mężczyzna podnosząc się z klęczek. Udało mu się uzbierać kilkanaście całkiem dorodnych borowików.
KLujbIH.png- Mam sarnę i udało mi się zdobyć te dwa indyki - poinformowała go dziewczyna obserwując jak Miles wygrzebuje się spomiędzy krzaków, a za nim krok w krok wiernie kroczy jego gniadosz.
KLujbIH.png- Nieźle, nie próżnowałaś - pochwalił ją mężczyzna - ja może trochę skromniej, ale patrz - mam grzyby - dodał rozchylając lniany worek, do którego je zbierał.
Dziewczyna przytaknęła powoli, mierząc długim spojrzeniem pokazane zdobycze. Wyglądała jakby coś ją dręczyło; długo zresztą w sobie tego nie dusiła.
KLujbIH.png- Jesteś pewien, że się nie potrujemy?
Carter wzruszył ramionami.
KLujbIH.png- To zwykłe złotaki wysmukłe. Zawsze takie jedliśmy z rodziną i nikt z ich powodu nie umarł - miało to być bardziej żartem, ale chyba i tak zrobiło się nieco niezręcznie.
Gdy wyjechali z głębokiego lasu na lepiej znane im ścieżki, słońce znajdowało się w szczytowym momencie. Okolica była przesiąknięta zapachem mokrego torfu i żywicy. Delikatny świergot ptaków wypełniał ciszę panującą między Milesem i Riley. Ich konie stawiały miarowe kroki parskając z ukontentowaniem. Ostatnie wydarzenia nie zawsze były takie sielankowe, więc z momentów spokoju cieszyły się także zwierzęta z ich sitwy. W oddali rozległo się gulgotanie dzikich indyków, które przyciągnęło uwagę Milesa. Co prawda Riley upolowała już dwa, ale mężczyzna nie chciał wracać z praktycznie pustymi rękami. Sięgnął po sztucer dając Riley gest nakazujący pozostanie w ciszy, po czym zsunął się z konia i po chwilowym zawahaniu, sięgnął również po łuk.
KLujbIH.png- Poważnie? - dziewczyna pokręciła głową z lekkim rozbawieniem.
[...]


Dziwne, u mnie działa.

Offline

Użytkowników czytających ten temat: 0, gości: 1
[Bot] ClaudeBot

Stopka

Forum oparte na FluxBB

Darmowe Forum
gamehub - adresatkaaaa - ciemnastrafa - fishingsimulator2 - kosciolojcowpaulinow