Nie jesteś zalogowany na forum.
Strony: 1
- Sheils! Gdzie jesteś?
Dzień był wyjątkowo gorący. Przez korony drzew nie przedostawał się nawet najmniejszy podmuch. Błękitne niebo zasnuwała cienka warstwa białych chmur - potrafiła to stwierdzić, bo wcześniej wdrapała się na trzecie stadium, wbrew zakazom ciotek. Musiała jednak orientować się na bieżąco w pogodzie, tak pouczył ją dziadek. Powiedział także, że kiedy powietrze zdaje się stać w miejscu i robi się ciężkie, zalegające w płucach i spływające kroplami po ciele, to najpewniej Aros zbiera siły, by zagrzmieć.
Zapowiadało się na burzę.
W oddali ktoś przedzierał się przez poszycie, dobitnie dając o sobie znać. Siedmioletnia blondynka nie przejęła się tym wcale, zbyt skupiona na ostrym kamieniu trzymanym w dłoni. Posługiwała się nim, by nacinać na próbę skórę na nodze - za każdym razem robiła to pod innym kątem i z inną siłą, sprawdzając, które zaboli najbardziej i czy będzie wtedy również najbardziej krwawiło. Twarz miała umazaną ziemią i krwią, a wzdłuż policzków ciągnęły się jasne ślady po łzach. Zadanie okazało się dużo trudniejsze, niż się spodziewała.
- Sheilya! Odezwij się, mam coś dobrego!
Wiedziała, że kłamał. Kamal nigdy nie miał nic dobrego, kiedy chciał się z nią tym dzielić. Jeśli udało mu się coś podkraść cioci lub mamie, to zjadał to niemal natychmiast, nim Sheilya zdążyła się zorientować. Toteż teraz w milczeniu kontynuowała swoją misję.
Tak naprawdę chciała już dawno skończyć. Wszystko ją bolało; dłonie od zaciskania drobnego, ale ciężkiego kamyka, głowa od upału, porozcinana noga, a do tego pogryzły ją mrówki w tyłek i wyskoczyły jej takie bąble, że nie mogła nawet na nim usiąść. Wolałaby już wrócić do domu i zasnąć pod kocem, wiedziała jednak, że kiedy przekroczy jego próg, nie będzie mogła tak po prostu pójść do swojego łóżka.
Owiał ją niespodziewanie chłodny podmuch, a chwilę potem zagrzmiało w oddali. Dźwięk był przytłumiony. Burza nadchodziła z daleka.
- Sheilya, to już nie jest śmieszne! Wracajmy, zaraz lunie! Będzie problem wrócić przez rzekę!
Racja, rzeka. Ostatnim razem zerwało najbliższe dwa mosty, wioska też ucierpiała. Może ciotki będą zbyt zajęte zabezpieczaniem domu, by zwrócić na nią uwagę. Podniosła się z kucek, odrzucając dwa warkocze do tyłu. Liście nad nią zaszumiały groźnie, dając wyraźne ostrzeżenie. Sheilya ruszyła w stronę, skąd dobiegał awanturujący się głos jej kuzyna. W ostatniej chwili dostrzegła jego blond czuprynę i skryła się w krzakach, by zaraz wyskoczyć na niego z rykiem. Kamal, niewzruszony, chwycił jej szyję pod ramię i obrócił wokół siebie, aż wytraciła prędkość.
- Czy kiedy uciekamy, możesz się chociaż mnie trzymać? Nie będę za każdym razem za tobą gonił.
Słyszała w jego tonie wyraźną pretensję i irytację. Rozzłoszczona, zaczęła się szarpać jak ryba w sieci, ale chwyt kuzyna okazał się żelazny.
- Czemu jesteś cała we krwi? Co ty robiłaś?
Odsunął ją od siebie, a ta wykorzystała tę chwilę, by uciec. Odepchnęła jego ręce, cofnęła się parę kroków i syknęła, obnażając zęby. Kamal wywrócił oczami.
- Nie robi to na mnie wrażenia. - Oparł dłonie na biodrach, lustrując ją od stóp do głów, jak czasem robiły to ciocie, choć był od niej starszy zaledwie o dwa lata. - Co ty robiłaś?
Przyszła Magini zadarła dumnie głowę.
- Uczyłam się, jak naciąć skórę tak, by mocno krwawiło i nie bolało.
- Tak się nie da.
- A próbowałeś?
- Im mocniej krwawi, tym mocniej boli. To przez żyły.
- Czyli nie próbowałeś.
Niedaleko nich hałaśliwie przetoczyło się między drzewami stado kopytnych. Ziemia zadrżała im pod stopami, ptaki nad ich głowami zerwały się do lotu, zaniepokojone. Kamal spojrzał za nimi, w jego ruchy również wkradła się nerwowość, a ta udzieliła się z kolei Sheilyi. Musiała odłożyć swoją misję na inny czas. Złapała kuzyna za rękę i ruszyli w drogę powrotną. Chociaż to on nauczył Sheilyę orientować się w terenie, rozpoznawać kierunki świata i wyznaczać swoją trasę, przewyższyła go w tym znacznie. Parę razy korygowała jego decyzje, twierdząc, że nadkłada im drogi. Kamal nauczył się już nie sprzeczać z nią w tej kwestii i po prostu szedł tam, gdzie wskazywała.
Grzmoty nadchodzącej burzy rozbrzmiewały coraz dłużej i głośniej. Sheilya nie lubiła burz. Deszcz nie przeszkadzał jej w żadnej mierze, ale kiedy do tego dochodziły pioruny, przypominała sobie te parę mitów, którymi dorośli straszą dzieci, a dzieci siebie wzajemnie. Przed deszczem mogła się skryć. Przed piorunem niekoniecznie. Przytknęła dłonie do uszu, stopy niosły ją po śladach Kamala.
Zderzyła się nagle z jego plecami. Wyjrzała zza jego ramienia - głazy, którymi wcześniej przeskoczyli na drugi brzeg, zalewała już woda, rwąca coraz mocniej. Kuzyn postawił nogę na pierwszym z nich ostrożnie, ale gdy tylko spróbował przenieść na nią ciężar, stracił równowagę i poleciał do tyłu, na trawę. Oboje spojrzeli w górę. Kilka lian zwisało z gałęzi u sklepienia lasu, ale ich końce dyndały dość wysoko. Będą musieli rozbujać się wystarczająco mocno, by chwycić się drzewa naprzeciwko. Upadek w najlepszym razie byłby bolesny.
- Dasz radę się wspinać? - Kamal popatrzył na jej umorusaną nogę, a potem na zaciętą twarz.
- Dam - zapewniła go, zadzierając nosa.
W rzeczywistości nie czuła się wcale tak pewnie. Nie przez słabość, raczej strach, że drzewo pod nią zapali się od pioruna. Wiedziała, że to bardzo mało prawdopodobne.
Ale nie niemożliwe. Bo tutaj nie szło o prawdopodobieństwo.
Drzewa w Nieprzebytej Dżungli miały w większości zbyt opasłe pnie, by wspinać się ze sznurem. Kamal dobył ze swojej torby nakładki na buty i dłonie ze specjalnie wyprofilowanymi kolcami, standardowy osprzęt każdego mieszkańca tych rejonów - tyle że dorosłego. Musieli napchać do nich mchu i poszycia, a potem obwiązać je dodatkowo, by im nie spadały. Ostrożnie, uważając na owadzie siedliska i ptasie gniazda, wspięli się nieco ponad pierwsze stadium lasu. Wiatr dął niebezpiecznie, szarpał ich ubraniami i włosami. Gałąź pod nimi chwiała się na wszystkie strony, ale to z niej mieli największe szanse przedostać się na drugi brzeg rzeki.
- Skoczę pierwszy. Zaczekaj, aż usiądę - będę cię łapał w razie czego.
Sheilya obserwowała, jak kuzyn obraca sabaale na drugą stronę, chwyta się liany, oplata ją wokół nóg i powoli zsuwa się ku jej krańcowi. Bez większego trudu rozbujał się i trafił idealnie na przeciwległą gałąź. Sheilya zrobiła dokładnie to samo co on, choć nabranie pędu zajęło jej więcej czasu, co zestresowało ją nieco i lądowania nie miała tak lekkiego. Pozdzierała skórę na udach i przedramionach, chwytając się drzewa i wbrew woli ześlizgując. Na szczęście Kamal ją pochwycił i pomógł utrzymać równowagę. Gdy w końcu ich stopy stanęły po odpowiedniej stronie rzeki, odetchnęli z ulgą i w tym dokładnie momencie zastała ich ulewa, a grzmoty ryczały z każdej strony jak stado wściekłych tygrysów. Biegli przed siebie, ledwo dostrzegając ślady swoich dłoni na drzewach - wytyczane przez nich trasy, którymi zwiedzali okolicę. Ślizgali się i potykali na coraz mniej stabilnym gruncie, kiedy wokół trwała szamotanina zwierząt szukających schronienia.
Podążali wzdłuż rzeki wydeptaną ścieżką. Za każdym razem, kiedy zbliżali się do źródła wody, słyszeli jej rosnący szum, tworzący przerażające muzyczne tło dla burzy. Deszcz był wyjątkowo zimny, uderzał wielkimi kroplami, a miejscami lał się strumieniami spomiędzy listowia. Ubranie Sheilyi kleiło się do niej jak druga skóra, jednocześnie pozbawiona swojej elastyczności; materiał zrobił się ciężki i sztywny, krępował ruchy tak jakby zyskał swoją własną świadomość i próbował ją powstrzymać od powrotu do domu.
W wiosce nie było prawie nikogo na zewnątrz, poza paroma osobami, które nie zabezpieczyły wystarczająco swoich poletek ogrodowych i musiały ratować to, czego błoto nie porwało jeszcze ze sobą. Dzieciaki przemknęły prędko obok nich i rozpoczęły żmudną wspinaczkę na wyższe piętra wioski. Podwieszane drogi z drewnianych desek zamieniły się w małe rzeczki, z pomostów lały się wodospady. Nie wszędzie zapleciono bezpieczne siatki; poślizg mógł kosztować życie. Niektóre zabezpieczenia przytwierdzające drabinki do pni wyrwały się i teraz stopnie trzaskały wściekle, miotane wiatrem. Na szczęście udało im się przebrnąć do swojego rejonu bez szwanku, choć mięśnie drżały już z przemęczenia i kurczowego trzymania się lin.
Wiedzieli, że będą mieli przekichane, kiedy zobaczyli mamę Kamala, Palilę, na ganku. Już dawno musiała ich wypatrzyć, co do tego nie mieli wątpliwości - a mimo tego nie ruszyła palcem, by im pomóc. Jej oczy ciskały gromy, a złote loki wyglądały jak dziesiątki węży. Sheilya mimowolnie zwolniła, ale Kamal chwycił ją za dłoń i przyprowadził przed oblicze matki, patrząc na nią tak hardo, jak tylko dziewięciolatek potrafił patrzeć. Pierś ciotki wznosiła się i opadała bardzo gwałtownie, a jej policzki płonęły czerwienią. Zamachnęła się ręką i oboje zdzieliła po głowach. Sheilyi wydawało się, że rozległ się od tego huk głośniejszy, niż grzmoty burzy. Ciotka bez słowa weszła do środka, zostawiając otwarte drzwi. Dzieci szybko podążyły za nią, trzymając się za obolałe miejsca.
- Wrócili?
Znajomy głos Calli, siostry Kamala, dobiegł z pokoju obok, a chwilę potem rozbrzmiał tupot stóp po deskach i do sieni wyjrzała ruda głowa. Jej usta drżały w nieudolnie powstrzymywanym uśmiechu.
- Jesteście po uszy w gównie - stwierdziła.
Sheilya rzuciła w nią butem, leżącym tuż obok.
Nie zagoniono ich do prac domowych, zamiast tego zamknięto ich w pokoju bez obiadu i kolacji. Nie to było jednak powodem bezsenności dziewczynki. Trzymała poupychane w różnych zakamarkach domu zapasy zielsk, grzybów i innych roślin, które można suszyć, a jakich nikt inny by nie ruszył, bo były zwyczajnie niesmaczne - lub zwyczajnie trujące, o czym miała się przekonać w przyszłości. Nie, Sheilya leżała skulona na łóżku z szeroko otwartymi oczami, bo okiennice trzymały się na słowo honoru po ostatniej burzy i czekała tylko, aż trzasną znów z hukiem na podłogę, wyrwane przez wichurę. Drzewa jęczały boleśnie, walcząc z siłą żywiołu, biły o ściany, dach i pomosty, siekały gałęziami i liśćmi, a ulewa tworzyła im akompaniament. Co jakiś czas grzmoty zagłuszały wszystko inne, a błyskawice rzucały długie, ostre cienie. Wyglądały, jakby miały zaraz ożyć, jak gdyby były szponami samego Nirasila i tylko czekały, by porwać dusze nieuważnych.
Na sercu ciążyła Sheilyi także perspektywa jutrzejszego ranka; mieli wszyscy naprawiać zniszczenia po burzy, ale ciotki zgodnie uznały, że ona i Kamal trafią do „oddziału” maluczkich, czyli to nie one będą im wydawały polecenia, ale starszyzna - co oznaczało wykonywanie zadań zleconych przez stare zrzędy, w towarzystwie wszystkich miejscowych dzieciaków.
Sheilya nie dogadywała się z nimi ostatnio za dobrze. Od dziewcząt trzymała się z dala - miała ich wystarczająco dużo w domu, więc bliższe kontakty nawiązywała z chłopcami, a ci uwielbiali bawić się z nią i Kamalem. Sheilya wychodziła zwycięsko z większości bójek (dzięki szkoleniom kuzyna), dorównywała zwinnością starszym od siebie, ale przede wszystkim zachowywała się po prostu jak inni chłopcy, więc nie tylko im imponowała, lecz zwyczajnie traktowali ją jak swego. To z kolei nie spodobało się dziewczynkom, bo przestali je zaczepiać i oglądać się za nimi, zbyt skupieni na co rusz to nowych zabawach i eskapadach wymyślanych przez zwariowaną koleżankę, których one częścią nie były. Ostatnim razem zapędziły ją w kozi róg przy pobliskim sadzie. Zniszczyły kamizelkę, którą szyła dla kuzyna i prymitywne bronie ze znalezionych kości, którymi chciała obdarować chłopców z wioski. Rzuciły w nią też rojem os; nigdy w życiu nie biegła tak szybko. Kilka zdążyło ją pożądlić, ale w samą porę wskoczyła do sadzawki. Czekając, aż owady odlecą, niemal się udusiła pod taflą wody. W takim stanie znalazł ją Kamal.
- Nie możesz im pokazywać, na czym ci zależy. Jeśli nie będą wiedziały, co cię zrani, wytrącisz im broń z dłoni - powiedział wtedy, smarując jej twarz maścią. Głos miał spokojny, ale chudą piąstkę zaciskał z całych sił, aż pobielały mu knykcie. Sheilya wzięła jego pięść w dłonie i z ustami wygiętymi w podkówkę głaskała go delikatnie, przepraszająco. Kamal westchnął. - Umiesz być obojętna?
Nie odpowiedziała mu wtedy, bo nie wiedziała. Nigdy nie próbowała; ciotkom nauczyła się już okazywać tylko dwie emocje: złość lub rozbawienie, ale nie radość czy zadowolenie. Kiedy widziały, co przynosi jej radość, odbierały jej to za najdrobniejsze przewinienie. Kiedy chciała się czymś pochwalić, zbywały ją, każąc zająć się czymś pożytecznym. Kiedy posprzątała, denerwowały się, że wszystko poprzestawiała. Ponieważ cokolwiek by nie robiła, nie była dla nich wystarczająca, postawiła sobie za cel doprowadzanie je do szału. Ale obojętność? Z tym nie miała doświadczenia.
Podniosła się teraz ze swojego łóżka i wspięła wyżej, gdzie pod kocem szarpał się jej kuzyn w koszmarze. Wgramoliła się na posłanie i objęła go mocno. Kamal wiercił się jeszcze przez chwilę, aż otworzył oczy. Czuła, jak jego serce bije szalenie. W świetle błyskawic dostrzegała pot perlący się na jego czole i klejące się do niego loki.
- Nie możesz zasnąć? - zapytał cicho, nie chcąc obudzić Calli i Asther, śpiących w drugim kącie pokoju.
- Co ci się śniło?
- To przez jutro? Nie martw się, mam coś dla ciebie.
Sheilya uniosła głowę z zaciekawieniem, ale z miny Kamala nie dało się nic wyczytać. Wiedziała, że wypytywanie go nic nie przyniesie, więc zwinęła się w kłębek, a kuzyn oplótł ją ramieniem i przykrył swoim kocem. Oboje zapadli zaraz w spokojny sen.
"We are writers, my love. We don't cry.
We bleed on paper.”
Offline
- Nadal jej nie znaleziono?
Naczynia trzaskały i stukały, kiedy Palila układała wytarte naczynia na jeden stos. Przy każdym jednym Sheilya podskakiwała jakby wokół domu padały grzmoty z czarnego nieba.
- Nie. - Ciotka Meena pociągnęła nosem, rzucając siostrzenicy pokątne spojrzenie. - Nie sądzę, by miała się odnaleźć. Dzieciaki pewnie się bawiły i wydarzył się nieszczęśliwy wypadek. - Położyła z hukiem przed dziewczyną talerz z kolorową, pachnącą octem sałatką. - Przeszłości nie zmienią, więc czas iść dalej - dodała, dobitnie akcentując ostatnie słowa.
Sheilyę mdliło od zapachu jedzenia. Patrzyła na swoje dłonie, całe porozcinane, paznokcie połamane. Spodziewała się rozpłakania, tymczasem łzy nawet nie stanęły jej w oczach. Bez przerwy czuła za to ciężar na piersi, dławiący i utrudniający oddychanie. Wstała od stołu, mamrocząc, że nie jest głodna i wybiegła na zewnątrz. Z każdym ruchem o biodro uderzał ją sztylet podarowany przez Kamala. Opuściła wioskę okrężną drogą, by minąć jak najmniej ludzi, kierując się do pustego pnia na północny wschód. Tam, wśród stonóg i pająków skryła się w cieniu, drapiąc nogi agresywnie, otwierając rany na dłoniach. Chciała wykrzyczeć, co się wtedy stało.
Wszystko przebiegało naprawdę nieźle do południa. Wszyscy mieli ręce pełne roboty, a dzieciaki wyjątkowo się nie wygłupiały. Później jednak ich uwaga i cierpliwość poczęły się wyczerpywać i dziewczyny zaczęły przeszkadzać Sheilyi w jej zadaniach. Strącały skrzynie z posegregowanymi materiałami, rozrzucały śmieci, ukrywały plony. Udało im się nawet przekonać chłopców, że to taka zabawa, by i oni dołączyli. Wtedy Kamal się zdenerwował, nakrzyczał na nich, pokłócili się. Zabrał ją potem na bok, by wręczyć prezent.
- To sztylet - mówił do niej konspiracyjnym szeptem, rozglądając się nerwowo. - Znalazłem w skrzyniach mamy. To nie zabawka, Sheils.
- Przecież wiem! - nadęła się, że traktuje ją jak dziecko.
- Nie żartuję. Może nie jest to miecz, ale też potrafi zabić. - Patrzył jej prosto w oczy, by upewnić się, że nie umykało jej żadne słowo. - Możesz je nim nastraszyć, ale nie atakuj, rozumiesz? Daję ci go przede wszystkim po to, byś zabierała go na swoje wojaże. Niech to będzie praktyczny nóż.
Oczywiście, że rozumiała. Wiedziała, co potrafią zrobić ostrza. Przytuliła kuzyna i przyjęła od niego podarunek. Był niewielki, niewiele dłuższy niż jej dłoń, ale miał piękne grawerunki i szmaragdową rękojeść. Uśmiechnęła się. Ciotki nigdy nie dałyby jej czegoś takiego, nie miały do niej najmniejszego zaufania. Kamal to jedyna osoba w jej rodzinie dostrzegająca w dziewczynie coś więcej, niż zawadzający słup. Potrafił sprawić, by poczuła się... widziana. Jak ktoś, kto też ma swoje pragnienia i rozterki.
Zawiodła go. Łzy spłynęły wodospadami po policzkach, czuła w ustach ich słoność, zawodząc cicho. Patrzyła na palce. Nadal miała ziemię za paznokciami. Jeśli ludzie dowiedzą się, co zrobiła, wygnają ją. A może zrobią jej krzywdę? Ukamieniują? Nie wiedziała nic o wymierzaniu sprawiedliwości, była za mała by posiadać taką wiedzę. To pozwoliło wymalować jej najczarniejsze scenariusze. Im więcej o tym myślała, tym ciemniej robiło się wewnątrz pnia. Z trudem rozróżniając kształty przez rozmazany obraz, zrozumiała, że ściany umarłego drzewa zasklepiają się. W nagłym przypływie paniki rzuciła się naprzód, ale natrafiła na twardą powierzchnię drewna. Zadarła głowę, ocierając oczy. Ostatni promyk słońca wpadał przez drobną dziurkę, ale ona również znikała. Chwilę potem Sheilya znalazła się w zupełnej ciemności, a jej urywany płacz i szybki oddech odbijały się od ścian dębu. Parę razy spróbowała staranować pułapkę, ale poddała się, bo do jej stóp padały jedynie martwe stonogi, a nie wrota.
Czy tak czuła się Hes? Bogini na pewno karze mnie za ten grzech - kołatało w jej głowie. Zemdliło ją, ale żołądek miała pusty, wypluła z siebie tylko ślinę.
Chciała jedynie uratować kuzyna. Głupie dziewczyny złapały w kosz węża, próbowały go nim postraszyć. Nie zdawały sobie sprawy, jak silnie był jadowity. Zrobiła więc to, co polecił jej Kamal - z wrzaskiem zamachnęła się przed nimi sztyletem i wszystkie uciekły. Wszystkie poza Hes, trzymającą w drobnych rączkach kosz. Silnie zaciskała palce na jego przykrywce.
- Zbliż się do mnie, a wypuszczę go na ciebie! - zawołała. - Nie boję się ciebie!
- Głupia, to jest królewska żmija! - Sheilya zachowawczo cofnęła się o dwa kroki.
Kamal leżał na trawie zwinięty w kłębek. Węże go przerażały. Ciotki zawsze uważały to za ironiczne i "typowo męskie", bo w ich herbie jeden z tych gadów został przedstawiony. Sheilya, którą przerażały pioruny, nie widziała w tym nic zabawnego.
- Nieprawda! - Hes zrobiła się czerwona na twarzy. - Sprawdzałam. A ty skąd wiesz co to, jak nie widzisz nawet jego łba?
Sheilya zamrugała, zaskoczona. Właśnie, skąd wiedziała? Powiedziała to z takim przekonaniem, jakby to była najprostsza prawda na wyspie. Zaczęła wątpić. Tymczasem Hes próbowała się zbliżyć, ale potknęła się o korzeń. Kosz wypadł jej z rąk, tocząc się po trawie w stronę Kamala, a wieczko w przeciwną stronę. Wypełzła z niego żmija o czerwonych łuskach i białej kropce między oczami. Królewska, zdolna powalić stado koni.
Sheilya nie zastanawiała się dwa razy. Krzyknęła do kuzyna, by uciekał, zaś sama rzuciła się po kosz. Wąż patrzył na nią, kolcem na końcu ogona machając ostrzegawczo na boki. Stresował się, był rozzłoszczony po uwięzieniu w ciasnym schowku. Miała tylko jedną szansę. Zaczęła wrzeszczeć, by gada zdezorientować, po czym nakryła go ponownie koszem. Rozwiązała sandałki, sznurki wykorzystując, by przewiązać wieczko solidnie i móc wynieść żmiję na bezpieczną odległość od wioski.
Hes chyba myślała, że Sheilya chce się na niej zemścić i rzuciła się w krzaki. Kiedy tak patrzyła na trzymany w dłoniach kosz i strach wraz z adrenaliną rozchodziły się po ciele w niepamięć, ich miejsce zastępowała czerwona wściekłość. Nie gniew. Nie, takiego uczucia jeszcze nie doświadczyła, wrzącego, uderzającego do głowy, spinającego mięśnie do działania. Rzuciła się biegiem za Hes. Nietrudno było ją wytropić. Dogoniła ją pomiędzy dwoma kratakami.
- Przysięgam, że nie wiedziałam! Nie wiedziałam, że to królewska! - piszczała dziewczynka, wyciągając przed siebie dłonie, jak gdyby to mogło ją powstrzymać.
Rozbolał ją brzuch. Rozpoznała kiełkującą ekscytację. Patrzenie, jak głupia dziewucha wije się przed nią, dawało jej ogrom satysfakcji. Wyrzuty sumienia i obrzydzenie do tych uczuć zepchnęła głęboko na dno świadomości i miały powrócić dopiero później. Teraz jej twarz wykrzywiał paskudny grymas.
- Od lat uprzykrzacie mi życie, atakujecie mnie, niszczycie moje rzeczy - wymieniała, prąc naprzód, a z każdym jej krokiem drzewa wokół zdawały się trząść. - Wasza głupota niemal zabiła mojego kuzyna! Gdyby nie ja-
- Gdyby nie ty - przerwała jej Hes, cała czerwona na twarzy - to miałybyśmy spokój! Powinnaś zniknąć! Jesteś rozwydrzoną paskudą, nikt cię tu nie chce w tej wiosce, nikt! Nawet twoja własna rodzina!
Ostatnie słowa Hes potoczyły się po lesie i bębniły w uszach Sheilyi. Coś rosło w jej ciele, uczucie, wrażenie, jakiego nie rozpoznawała, ale ją przerażało. Napierało na jej żyły, na skórę, jakby miało rozerwać ją od środka. Szarpał nią fizyczny ból. Padła na kolana, otwierając usta w niemym krzyku. Złapała się za głowę, zalewaną natłokiem myśli, wrażeń i tej nieznajomej, obcej siły. Nabierając powietrza wyprostowała się, dłonie opadły jej bezwładnie po bokach. Skrzyżowała na moment spojrzenia z Hes, a potem zapadła ciemność.
Gdy otworzyła znów oczy, leżała na trawie. Potrzebowała chwili by pojąć, co widziała przed sobą. Hes krzyczała rozpaczliwie. Korzenie oplotły jej nogi i tułów i wciągały w głąb ziemi. Sheilya rzuciła się do niej, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa, została zupełnie pozbawiona sił. Wkładając w to resztki siły woli, doczołgała się do Hes, zapierając się łokciami i chwyciła ją za nadgarstki. Już tylko ręce i twarz wystawały jej ponad powierzchnię. Starała się ją wyciągnąć, naprawdę ciągnęła tak mocno, jak tylko potrafiła, ale korzenie były silniejsze. Krzyk Hes urwał się. Sheilya zaczęła rwać trawę, kopać w glebie, próbowała przebić się przez kamienie, korzenie, odrzucała na bok robaki i grudy ziemi - bezskutecznie. Dyszała ciężko, rozglądała się na boki, tak jakby dziewczyna mogła nagle wyskoczyć zza jakiegoś krzaka, śmiejąc się z udanego dowcipu. Choć mięśnie drżały jej z wysiłku i nie potrafiła wstać, gdzieś wewnątrz nadal tliła się w niej ta dziwna moc. Nie chciała jej. Bała się tego, cokolwiek to było. Nie potrzebowała kolejnych powodów, by jeszcze bardziej odstawać od innych. Co teraz? Co ona teraz zrobi?
- Sheilya?
- Willow?
- Gdzie jesteś?
Przez moment zastanawiała się, czy odpowiadać. Może byłoby lepiej, gdyby tu została. Gdyby znikła, tak jak powiedziała Hes. To pewnie byłoby rozsądniejsze, ale tak bardzo bała się tkwić w ciemności i samotności. Połknęła łzy.
- Tutaj! - zawołała, bębniąc w pień.
- Jak ty tam wlazłaś? - Głos kuzynki rozbrzmiał nagle głośniej. - Wszyscy cię szukają.
- Wszyscy szukają Hes.
- Wszyscy inni, ale nie my - odpowiedziała kwaśno Willow. - Wyłaź, jestem już zmęczona, a ciotki zrobiły się strasznie nerwowe.
- Nie mogę wyjść. - Sheilyi głos załamał się w połowie zdania. Z każdą sekundą stawała się coraz bardziej świadoma czerni wokół niej. Biło jej od tego szybciej serce.
- Wyjdź tak, jak weszłaś. - Willow traciła cierpliwość. Była sześć lat starsza od Sheilyi i w jej tonie dało się rozpoznać irytację nastolatki zmuszonej do zajmowania się dzieckiem.
- Nie mogę, pień się zamknął...
- Co to w ogóle znaczy? To pień driady?
- Nie. Weszłam, a on zamknął się za mną.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Trwała ona tak długo, że Sheilya zaczęła się zastanawiać, czy kuzynka jej po prostu nie zostawiła.
- Willow?
- Zaczekaj tu. Niedługo wrócę.
Nie miała dużego wyboru, musiała posłuchać. Usiadła znów pod ścianą pnia, podkuliła nogi, objęła się szczelnie ramionami, jakby była pakunkiem do transportu. Dodawała sobie w ten sposób otuchy. Cisza dzwoniła jej w uszach. Nie docierało do niej nic, poza okazjonalnym skrobaniem i chrupaniem insektów wewnątrz. Zastanawiała się, czy tak to wygląda, kiedy ciało zostaje zakopane. Ciemność, wilgoć gleby i robactwo. Hes na pewno już to wiedziała.
Kostki i łydki szczypały ją intensywnie. Od ciągłego drapania narobiła sobie pełno ran, które teraz aż prosiły się o dalsze tarcie. Zacisnęła wokół nich brudne dłonie i przygryzła język.
- Ja na pewno nie będę się pocić - usłyszała nagle przytłumiony głos.
- Och, zamknij się - warknęła Willow. Wróciła! - Po co w ogóle przyszłaś?
- Popatrzeć - odpowiedziała Nanala wesoło.
- Daj mi to.
Ostatni głos należał do Kamala. Sheilya zerwała się na równe nogi.
- Sheils? Jesteś tam?
- Jestem! - krzyknęła, ocierając dłonie o ciuchy, a potem mokrą twarz rękawem. Urosła w niej radość, wypychając na chwilę troski z serca.
- Odsuń się jak najdalej, dobrze? Spróbuję wyrąbać przejście.
Trwało to dłużej, niż wszyscy się spodziewali. Kamal zmieniał się z Willow w uderzeniu siekierą. Kiedy z kolejnym trzaskiem w pniu powstała dziura i do środka wlało się nieco zachodzącego słońca, chłopiec wsadził do niej dłoń. Sheilya uścisnęła ją najmocniej jak potrafiła. Zaraz będzie po wszystkim, powtarzał. Z każdym następnym zamachem dziura się powiększała, aż wreszcie stała się na tyle duża, by Sheilya mogła się przez nią przecisnąć. Wystające drzazgi i ostre odłamki porozcinały jej skórę, ale nie dbała o to. Oślepiona nieco jasnością, rzuciła się natychmiast w objęcia kuzyna. Trzymała go z całych sił, drżąc na ciele, a on nic nie mówiąc głaskał ją tylko po głowie. Czuła, jak jego pierś unosi się szybko i opada ze zmęczenia.
- Jak ty wyglądasz? Co ty robiłaś? - Nanala lustrowała ją wzrokiem z góry na dół z nieukrywanym niesmakiem. - Wyglądasz, jakby...
- Ty już może leź też do domu - warknęła nagle do niej Willow. Włosy wyplątały jej się z rudego warkocza i sterczały na wszystkie strony. Policzki dopasowały się do nich kolorem od wysiłku. - Bo cię tam zaraz wepchnę na jej miejsce.
Nanala prychnęła ostentacyjnie, zarzuciła blond kitką i oddaliła się, tupiąc równie teatralnie. Willow skrzyżowała ręce na piersi.
- Wracamy - oznajmiła tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Kamal wziął Sheilyę na barana i nie bacząc na krzywe spojrzenia Willow, ruszyli z powrotem do domu.
- Boję się - szepnęła mu Sheilya cichutko na ucho.
- Już dobrze. Jesteś z nami - odpowiedział pocieszająco równie cicho.
- Nie. - Nie wiedziała, jak mu to powiedzieć. Chciała, żeby usłyszał to pierwszy, a jednocześnie przerażała ją myśl, że w ogóle się dowie. - Ja... Zrobiłam coś strasznego.
- To dlatego wyglądasz, jakby cię kto pod statkiem przeciągnął?
- Znienawidzisz mnie? - wydusiła z siebie ledwo słyszalnie.
- Nigdy - odparł bez wahania. Podrzucił ją delikatnie na plecach. - Cokolwiek się stało, poradzimy z tym sobie.
Nie była taka pewna, czy sobie poradzą, ale jego słowa uspokoiły nieco jej nerwy. Cieszyła się, że miała go u swojego boku. Przez chwilę mogła sobie wyobrazić, że nic więcej niepotrzebne.
"We are writers, my love. We don't cry.
We bleed on paper.”
Offline
Well I didn't tell anyone, but a bird flew by
Saw what I'd done, he set up a nest outside
And he sang about what I'd become
He sang so loud, sang so clear
I was afraid all the neighbours would hear
So I invited him in, just to reason with him
I promised I wouldn't do it again
Sheilya słuchała swojego oddechu. Płakała wcześniej, więc z nozdrzy wydobywał się głośny świst. Siedziała grzecznie przy stole. Była głodna, ale nikt nie zaproponował jej resztek obiadu, który przegapiła. Sama zaś czuła się, jak gdyby zrosła się z krzesłem. Nie potrafiła ruszyć nawet palcem u stopy. Słuchała oddechu, a cała rozmowa ciotek rozgrywała się poza kręgiem jej świadomości.
- Powiedziała, że Hes wciągnęła ziemia. Korzenie, dokładnie ujmując.
- Co to znaczy? Wpadła w dół? Bogowie gówniarę pokarali? Wszyscy wiemy, że paskudny z niej był bachor.
- Jest to jakieś wyjaśnienie... Ale dziecka by nie ruszyli.
- Więc co?
Meena długo zwlekała z odpowiedzią.
- Ponoć zdenerwowała się i na chwilę straciła przytomność. Wtedy zobaczyła, co się działo. Myślę, że to była magia. To by się zgadzało - poprzednia Magini zmarła w rok jej narodzin. Zresztą sama wiesz, jak wszystko zaczęło nam bogato kwitnąć i owocować, nie wiedziałyśmy dlaczego. Może właśnie dlatego.
- Jeśli to prawda... Co my zrobimy?
- Nikt nie może się dowiedzieć, to na pewno. Dopóki nie dorośnie i nauczy bronić, nie możemy ryzykować. To może być nasza wielka szansa, jeśli rozegramy to dobrze. Historia zna zbyt wiele martwych magicznych dzieciaków. Musimy być ostrożne, żeby nie pociągnęła nas na dno za sobą.
- Na bogów... Ty mówisz poważnie? Chcesz ją czegokolwiek nauczyć? Fechtunku? - Palila roześmiała się w głos. - Przecież nad nią nie ma żadnej kontroli, a nawet nie skończyła dziesięciu lat.
- Fechtunku, zielarstwa, lecznictwa, fauny i flory. Będzie chciała się tego uczyć, bo wariuje na tym punkcie. Bardziej mnie martwi nauka posługiwania się magią. Nie zaczęło się to dobrze.
Zapadła długa cisza.
- Załóżmy, że to się uda. Przez następne osiem lat sekret nie wyjdzie na jaw, ani ten, ani zabójstwo dzieciaka. Jakimś cudem jest wyuczona, potrafi nie skrzywdzić nikogo przypadkiem darem. Wyobrażasz ją sobie na Dworze? Królowa zetnie nam głowy za jej cięty język i brak manier.
- Zaczniemy martwić się tym, jak przetrwamy do tego czasu.
- Może Sul by-
- Zapomnij - prychnęła Meena. - Nigdy nie zostanie tu na tyle długo, by miało to jakiekolwiek znaczenie.
But he sang louder and louder inside the house
And now I couldn't get him out
So I trapped him under a cardboard box
Stood on it to make him stop
I picked up the bird and above the din I said
"That's the last song you'll ever sing"
Held him down, broke his neck
Taught him a lesson he wouldn't forget
Tak rozpoczęła się szkolenie Sheilyi. Choć dziewczyna była skora do nauki, obie ciotki poległy w próbach uczenia jej. Sheilya łatwo się rozpraszała, jej uwagę przykuwały coraz to inne zagadnienia lub rzeczy wokół, jakie wolałaby zgłębić. Szybko przyswajała, ale w tak chaotyczny sposób, że ciotki nie potrafiły się w tym odnaleźć. Meena nigdy nie przejawiała cierpliwości, więc z nauk z nią zaraz rozwijały się kłótnie, krzyki i rzucanie stelami*. Palila z kolei przy pierwszej przeszkodzie się poddawała. Ostatecznie zmusiły Willow do bycia nauczycielką, co nastolatce bardzo nie przydało do gustu. Najstarsze dziecko w rodzie marzyło o studiowaniu budownictwa, a w tym scenariuszu została zmuszona do zgłębienia skrajnie innego kierunku - jak początkowo sądziła. Na pierwszą lekcję przyszła z poczuciem marnowania czasu i gdy Sheilya zaczęła zbaczać z obranego kursu, po prostu jej na to pozwoliła, dobrze wiedząc, że inne działanie byłoby kontr-skuteczne. Okazało się, że to najlepsze, co mogła zrobić. Jakkolwiek chaotyczne nie wydawało się to dla wszystkich wokół, Sheilya łączyła ze sobą wątki w wyjątkowy dla siebie sposób, nie jak osobne rozdziały, ale jako ogromną, nieskończoną siatkę powiązań. W tym wszystkim Meena dostrzegła szansę dla siebie do nauki i choć bywało trudno i regularnie się kłóciły lub szarpały, posuwały się z wiedzą naprzód.
Fechtunku uczył ją Na'agim. Jako jedyny posługiwał się rapierem w okolicy, a to właśnie tę broń Sheilya sobie upatrzyła. Początkowo treningi ją denerwowały. Ciągle przegrywała, obrywała, a kuzynki śmiały się z każdego jej upadku. Na'agim nadal podróżował, więc miała długie przerwy pomiędzy seriami ćwiczeń i wypełniała je wyrzutami do siebie i frustracjami, że nie idzie jej tak, jak by chciała. Jej mentor posiadał jednak niezwykłą zdolność rozbawiania jej nawet gdy szarpała nią złość. Pomógł jej także ćwiczyć ze sztyletami, chociaż sam nie umiał nimi rzucać ani walczyć - uczył się razem z nią. Dzielnie znosił jej humory - ich rozmowy i interakcje wyglądały zupełnie jak sparingi.
Pomiędzy studiowaniem a fechtunkiem chodziła poza wioskę ćwiczyć magię, zupełnie sama. Ciotki dobitnie podkreślały na każdym kroku, by upewniała się czy nikogo nie ma w pobliżu - zarówno po to, aby strzec tajemnicy, ale i by nie powtórzyła się historia z Hes. Kamal wiele razy próbował ją przekonać, że się nie bał i na pewno nic złego by się nie stało, ale Sheilya była pod tym względem nieugięta. Mimo że z czarowania wychodziło jej tylko rozczarowanie, sama myśl o kimkolwiek w zasięgu tej siły, z jaką jeszcze się nie oswoiła, przerażała ją do dna duszy.
Wszystko to kładło się cieniem na jej zmęczeniu i samopoczuciu. Wieczne treningi i nauka izolowały ją od innych dzieci, ludzi, odbierały czas na przyjemności, eksplorację. Nie zwiedzała już dżungli z Kamalem. W zasadzie nic z nim nie robiła. Mając lat dwanaście uświadomiła sobie jak wyglądała jej codzienność; gdyby jednak ograniczyłoby się to do tego, Sheilya może i kontynuowałaby swoje kolejne lata w ten sposób. Tymczasem nadal nie potrafiła pogodzić się ze śmiercią, do której się przyczyniła. Najgorsze były kłamstwa i udawanie, że nic nie wiedziała; obserwowanie, jak rodzice Hes powoli akceptują fakt, iż ich córka przepadła na zawsze, a oni nie poznają jej losu. Patrzyła na ich łzy, na garby rosnące na plecach od ciężaru trosk z pełną świadomością bycia ich przyczyną. Czasem budziła się w nocy z krzykiem od koszmarów, w których stała na środku wioski i wszystkie palce oskarżycielsko celowano w jej stronę, a każda twarz wykrzywiała się w bolesnym grymasie brakującego powietrza. Czasem przychodził do niej wtedy Kamal i mogła płakać w jego pierś. Czasem jednak wychodził w nocy, a ona zostawała sama ze wspomnieniami. I zjadały ją od środka tak, jak termity pochłaniają drewno, zostawiając tylko pustą skorupę, gdzie kołatało się jedynie echo żalu.
Wszystkie dzieci omijały ją szerokim łukiem - niektóre ze strachu, inne zwyczajnie straciły zainteresowanie. Krążyły dziwne plotki - o tym, że zaklinała węże, zjadała larwy motyli, dzięki czemu miała tak łatwo się wspinać, że ma konszachty z najadami, by uzyskać lśniące włosy, a nawet o jej rzekomym królewskim pochodzeniu i otrzymywanych ze stolicy wspaniałych odmianach roślin do ogródka. Tak ludzie tłumaczyli sobie ich bujne plony, nieświadomi jeszcze absurdalniejszej prawdy. Przez te pokątne spojrzenia, szepty i nieprzyjemne tony głosów Sheilya nie czuła się chciana we wiosce, a to przekładało się na rosnącą w niej frustrację i rodzące się z tego konflikty z ludźmi. Kamal próbował interweniować, ale to tylko przyczyniło się do tego, że od niego również rówieśnicy zaczęli się odwracać, dlatego Sheilya zabroniła mu tak dalej robić.
Szalę przechyliła próba sprzedania przez syna kowala, Koana, noża po zawyżonej cenie. Chłopak był parę dobrych lat starszy od niej. Siedział zadowolony na pieńku i recytował jej bzdurne frazesy, skąd zmiana ceny, choć wczoraj słyszała jak sprzedawał komu innemu w niższej.
- Dziecino, odejdź już i nie rób zamieszania, bo mam lepsze rzeczy do roboty.
Noga ją zaświerzbiła, by wyjść jemu kroczu na spotkanie, ale zamiast tego nachyliła się do niego z chytrym uśmiechem.
- Jeszcze nie widziałam, żeby twoje chuderlawe rączki trzymały kowadło, więc co ty możesz mieć do roboty?
Po jego minie poznała, że trafiła w sedno. Też się pochylił, zbliżając swoją cuchnącą żywicą twarz do niej.
- Idź, poskarż się tacie. - Machnął głową, a potem uśmiechnął się szeroko. - Ach, zaczekaj...
Wykonując następny ruch, Sheilya wiedziała, że cała sytuacja mogła się skończyć tylko w jeden sposób i w zasadzie to już dawno podjęła o tym decyzję. Odpowiedziała mu, okazując pełne uzębienie, a potem zamachnęła się i rąbnęła go czołem prosto w nos. Niczym melodię na instrumencie, usłyszała trzask kości, a krew prysnęła jej na twarz. Otarła ją z obrzydzeniem, kiedy Koan jęczał i dochodził do siebie po nagłym szoku.
- Ty mała zdziro! - krzyknął i rzucił się naprzód, chwytając ją zakrwawionymi dłońmi za włosy.
Zawołała z bólu, gdy szarpnął jej kitką z siłą wystarczającą, by posłać ją na kolana. Wysuwając naprzód środkowy palec w pięści, zamachnęła się na mięsień udowy, powalając go do swojego poziomu, a potem ugryzła w rękę i choć natychmiast puścił jej włosy, ona zatopiła kły jeszcze głębiej. Wypluła jego obrzydliwe przedramię dopiero widząc łokieć drugiej ręki lecący ku jej twarzy.
Wokół rozbrzmiały okrzyki i nawoływania, a bitwa trwała w najlepsze. Sheilya śmiała się pomiędzy jękami bólu, zdając sobie doskonale sprawę, że wygrała pierwszym ruchem - syn kowala dał się bachorowi doprowadzić do takiego stanu. Wioska będzie o tym huczała przez najbliższe tygodnie.
Podduszał ją akurat, kiedy sam kowal usłyszał wreszcie hałasy i wybiegł z domu. Rozdzielił ich i huczał swoim donośnym głosem tak długo, aż oboje zamilkli. Niedługo potem na miejsce przybyła Palila z kwaśną miną. Wysłuchała od całej trójki ich wersję wydarzeń, Sheilyi nakazała wracać do domu nawet nie zerkając na jej obrażenia, a sama poszła za kowalem do jego domu. Sheilya poczekała, aż drzwi się zatrzasną, by pokazać jej język, a potem wykonać obsceniczny gest do Koana. Z poczuciem dobrze wykonanego zadania oddaliła się, odprowadzana przez szum głosów i spojrzenia wwiercające się w jej sylwetkę.
But in my dreams began to creep
That old familiar tweet, tweet, tweet
I opened my mouth to scream and shout
I waved my arms and flapped about
But I couldn't scream and I couldn't shout
W domu zajęła się segregacją słojów, przypraw i korzonków, bo ciotki za każdym razem rozwalały jej system. Burzyły logiczną całość bez żadnego poszanowania. Właśnie psioczyła pod nosem na suszone owoce włożone między kiszonki, gdy Palila wróciła. Ciotka kazała jej usiąść przy stole, a sama oparła się o ścianę. Wydawało jej się zapewne, że wywoływała w ten sposób większy respekt albo strach, ale tak naprawdę wyglądała, jakby dupa bolała ją od zbyt długiego siedzenia. Sheilya nie ruszyła się z miejsca.
- Wiesz, dlaczego jeszcze nie urwałam ci głowy? - zapytała powoli. Palila w odróżnieniu od kąpanej w gorącej wodzie Meeny uwielbiała wszystko przedłużać, stawiać retoryczne pytania albo odpowiadać sama sobie. Sheilya wzruszyła ramionami, starając się ją udobruchać, dając jej szansę na wyjaśnienie. W duchu nieco się cieszyła, że jednak stał między nimi duży, drewniany stół. - Bo gnojka nie cierpię i już mi kilka razy podpadł.
- Czyli zasłużył sobie - powiedziała z satysfakcją, ale zaraz poznała, że popełniła kardynalny błąd. Twarz Palily nachmurzyła się jak niebo przed huraganem.
- Czyli w konsekwencji twoich czynów nasza rodzina jest skłócona z kowalem, a nam brakuje narzędzi do pracy. Będziemy musiały je skupować od podróżnych. Wiesz, co to oznacza?
Sheilya nie była pewna, czy to pytanie z rodzaju tych łechtających ego czy raczej nie znoszących braku odpowiedzi. Nabrała wody w usta, więc Palila ją wyręczyła:
- To oznacza większe wydatki i długi czas oczekiwania, a co za tym idzie uciążliwą robotę dla nas wszystkich. Teraz powiedz mi, warto było?
Sheilya wiedziała w tamtej chwili, że każdy ból zwróci się jej z nawiązką w postaci satysfakcji, ale teraz nie była już taka pewna. Stukała nerwowo palcem o blat kuchni, powoli coraz dotkliwiej odczuwając skutki bijatyki. Chyba puchło jej też oko, bo jakoś coraz gorzej widziała na lewe. Wezbrał w niej ból, złość, niesprawiedliwość i zmęczenie.
- Przecież i tak cokolwiek nie robię, jest źle. Cokolwiek nie robię, ludzie mnie nienawidzą - wyrzuciła z siebie, kopiąc leżący na ziemi worek warzyw. Bulwy potoczyły się z pustym stukiem po podłodze. - Wzięłabym od niego nóż, to krzyczałybyście, że przepłaciłam. Kiedy próbuję być miła, to mówią, że ich zaklinam; kiedy krzyczę, to niszczę reputację; kiedy się poddaję, jestem słaba. Nie wiem, co robić. Wszyscy się ode mnie odwrócili, więc już i tak nie ma znaczenia, co robię!
- Dla nas to ma znaczenie! - Palila odpowiedziała krzykiem na jej uniesiony głos.
- Tylko wtedy, kiedy to dla was niewygodne! - wywrzeszcałą Sheilya jeszcze głośniej, a zaraz potem rozpłakała się od nadmiaru zalewających ją emocji. Ocieranie łez bolało, mieszały się z krwią, jej, Koana - nie wiedziała. - Nie mogę już tak dłużej - wydusiła z siebie pomiędzy spazmami płaczu.
Po tamtych wydarzeniach ciotki zgodnie uznały, że odciążą Sheilyę od nauki. Mniej stresu, więcej ignorowania niż plotek ze strony społeczności i więcej czasu z Kamalem sprawiły, że zaczęła wreszcie lepiej skupiać się nad magią i w wyniku tego panować nad nią. Nadal wymykała się jej spod kontroli, gdy targały nią silniejsze emocje, ale w chwilach względnego spokoju potrafiła już całkiem sporo zdziałać. Ciotki pozwoliły jej eksperymentować na uprawach i choć zdarzały się potknięcia, zbierały coraz to lepsze i ciekawsze plony. Ulubionym zajęciem Sheilyi było tworzenie kolorystycznych i smakowych odmian oraz krzyżówek. Mogła łączyć swoją wiedzę z magią, jeśli tylko dostatecznie się skupiła.
I opened my mouth to scream and shout
I waved my arms and flapped about
But I couldn't scream and I couldn't shout
The song was coming from my mouth
From my mouth
"We are writers, my love. We don't cry.
We bleed on paper.”
Offline
- Faktycznie zrobiłaś ostatnio ogromne postępy. Nic dziwnego, że ciotki rozpoczęły przygotowania do poinformowania królowej. Coś jeszcze sprawia ci trudność?
Sheilya chciała się odwrócić, by na niego spojrzeć, ale Kamal właśnie zaplatał jej ciasnego warkocza tuż przy skórze głowy, ciągnąc mocno włosy. Stukając niecierpliwie o siebie czubkami butów, odpowiedziała mu ostrożnie:
- Najbardziej ogranicza mnie teren. To znaczy im głębiej i dalej chcę sięgnąć, tym jest trudniej. Najłatwiej jest, kiedy czegoś dotykam bezpośrednio, na przykład gleby, jeśli ma z niej coś wyrosnąć albo drzewa, jeśli chcę nim poruszyć. Na odległość to jest tak, jakby... - urwała, próbując znaleźć odpowiednie porównanie. Kamal mruczał coś pod nosem, walcząc ze splątanymi kosmykami. - Cóż, jakbyś chciał ruszyć pień, ciągnąc za gałązkę na samym czubku korony. Rozumiem już lepiej, jak tą siłą manipulować, ale nadal jej nie ufam.
Kamal jej nie słuchał. Psioczył do siebie, bo popsuł fryzurę. Sheilya obserwowała więc skaczącego w poszyciu kolorowego ptaka, dopóki kuzyn nie poradził sobie z warkoczem i mógł wrócić do rozmowy.
- Cieszysz się, że zobaczymy miasto?
- Sama nie wiem. Dziewczyny się cieszą. I ciotki. Asther się boi, że coś nam się stanie po drodze.
- A ty się nie boisz? - Kamal zarzucił jej uplecionego warkocza na ramię i usiadł naprzeciw niej. Gdy bawił się źdźbłem trawy, widziała wszystkie odciski i zadrapania na jego dłoniach. Chciał zostać stolarzem i ostatnio dużo czasu spędzał na dłubaniu w drewnie. Być może wyjazd do stolicy okaże się dla niego wielką szansą.
- Nie boję się wyspy - odparła bez zawahania, przenosząc znów wzrok na ptaka, wyśpiewującego teraz melodie na gałęzi. - Jedyne czego się boję, to ja sama.
"We are writers, my love. We don't cry.
We bleed on paper.”
Offline
Strony: 1